Domyślne zdjęcie Legia.Net

Afrykanie w Legii

Marcin Szymczyk

Źródło: Gazeta Wyborcza

20.10.2005 11:02

(akt. 27.12.2018 09:35)

<b>Kenneth Zeigbo</b>, <b>Moussa Yahaya</b> czy <b>Dickson Choto</b> - te nazwiska na trwałe wryły się w historię klubu z Łazienkowskiej. W składzie obecnej Legii są <b>Ahmed Ghanem</b> i <b>Moussa Ouattara</b>. Od połowy lat 90. w Polsce, nie tylko w Warszawie, szczęścia próbują piłkarze z Afryki. Teraz na testach jest <b>Tchireussoua Guel</b>, pierwszy z Wybrzeża Kości Słoniowej
Guel to pierwszy Afrykanin w Legii z autentyczną zawodową przeszłością. Przez sześć sezonów - z krótką przerwą na występy w Turcji - grał w lidze francuskiej. Głównie w ekstraklasie, a nazwy jego klubów - Olympique Marsylia (tylko dwa mecze, ale zawsze) czy St. Etienne robią wrażenie. Wzrost ma nikczemny (166 cm), czym różni się od większości ziomków próbujących znaleźć zatrudnienie nad Wisłą. Jego występ w gierce sparingowej z trzecioligowymi Kozienicami na nielicznych obserwatorach zrobił jednak spore wrażenie. Osiem lat temu był królem strzelców rodzimej ligi. W dobie internetu wszelkie opowieści na szczęście można sprawdzić. Spoko, spoko... Bywały bowiem czasy, gdy przez boczne boiska Legii przewijały się tabuny ciemnoskórych piłkarzy. Jako pierwszy sprowadzał ich nieżyjący już Ryszard Starzyński, wcześniej dziennikarz (nie tylko sportowy), a później menedżer. Nie jego winą było, że każdy z czarnych chłopców miał w CV podwójny argument: "król strzelców krajowej ligi i reprezentant kadry młodzieżowej". Trudno to było sprawdzić. Z jego grupy, a także z następców udałoby się wyselekcjonować tylko niektóre nazwiska - jak pierwszy Afrykanin w historii Legii - Annor Aziz (trzy występy w pierwszej drużynie przed dziewięcioma laty), Rowland Eresaba (jeden mecz, poza tym głównie w rezerwach) czy Frankline Moudoh (przede wszystkim rezerwy; później, kiedy grał w Jezioraka Iława, znany bardziej z tego, że brał udział w szajce przestępczej i z tytułu oszustw przesiedział w więzieniu 15 miesięcy). W latach 90. był wszakże jeden piłkarz, który mimo licznych wad charakteru zrobił Afrykanom przy Łazienkowskiej dobrą robotę. Kenneth Zeigbo zadebiutował w roku 1997 w meczu o Superpuchar przeciwko Widzewowi i fantastycznym lobem zapewnił legionistom zwycięstwo. Jego gol zdobyty przewrotką w meczu z ŁKS przez niektórych jest pamiętany do dzisiaj. Przychodził do Legii z pomocnikiem Patrickiem Ndahem. Z tamtego zrezygnowano. Błyskotliwy Nigeryjczyk był jednak także prekursorem przedłużanych wyjazdów do ojczyzny (znacznie wyprzedził pod tym względem później często przytaczanego przy takich okazjach rodaka Emmanuela Ekwueme). Jak w przerwie zimowej poleciał sobie do Nigerii, tak ślad po nim na dłużej zaginął. Odezwał się za jakiś czas, ale okazało się, że nie może wracać, gdyż ma pogrzeb dziadka. Później babci ze strony ojca, następnie matki. I na tym nie koniec, a trzeba dodać, że Afrykanie mają na ogół liczną rodzinę. Po powrocie Zeigbo - pseudonim "Spoko, spoko" - bo w ten sposób bagatelizował ewentualne pretensje, nie grał już tak błyskotliwie. Jego finalny bilans w polskiej lidze - 5 goli w 20 spotkaniach - nikogo nie powalał. W dodatku coraz częściej bywał kontuzjowany. Niemniej miewał przebłyski, po meczach z Udinese w europejskich pucharach za 1,7 mln dol. wykupiła go włoska Venezia. Do dziś Legia zarobiła tyle na mało którym transferze (Kowalewski? Boruc?). We Włoszech "Spoko" też głównie leczył kontuzje, potem trafił do Zjednoczonych Emiratów Arabskich (tam już trochę pograł, chociaż tylko ponoć - a jego klub wygrał ligę), następnie wrócił do Italii, by występować w regionalnych ligach. Jakieś dwa lata temu ktoś gdzieś go odnalazł i Kenneth z wrodzonym brakiem kompleksów stwierdził, że chętnie znowu coś by dla Legii zrobił (nie jest taki stary - ma dopiero 28 lat). Po tej wypowiedzi jednak ślad ponownie po nim zaginął. Znikający Yahaya O tym, że Afrykanie często luźno podchodzą do obowiązków, zaświadczył następny afrykański napastnik Moussa Yahaya, dla uproszczenia "Yamahą" zwany. Dla polskiej piłki wynalazł go trener Bogusław Kaczmarek, który hodował wysokiego piłkarza w Sokole Pniewy. "Yamaha" na krótko udał się do Hiszpanii (do Albacete), a po powrocie z niezłym skutkiem pograł w GKS Katowice. W jednym z meczów strzelił nawet gola Legii, co było powodem do transferu. Na jakiś czas znikał co prawda z katowickiego składu, czemu jednak tak się działo, przy Łazienkowskiej nikt nie był poinformowany. W Legii piłkarz z Nigru (nie mylić z Nigerią) był głównie rezerwowym, nie mógł przebić się do składu przez mającego niepodważalną pozycję w ataku Serba Stanko Svitlicę. Grywał od czasu do czasu, niekiedy też strzelał bramkę. I oto pewnego poranka radio podało komunikat, że na chodniku w... Krakowie policja znalazła nieprzytomnego (a może półprzytomnego) Moussę Y., zawodowego piłkarza klubu Legia Warszawa. Był tylko jeden taki piłkarz, więc o kogo chodzi, było wiadomo. Poza tym już w izbie wytrzeźwień znaleziono przy nim liczne woreczki z tajemniczym proszkiem. Jak tłumaczył piłkarz, były to amulety plemienne. Jak wyglądała prawda, publicznie nikt nie powiedział. Moussa Y. pobył już jednak w Legii niedługo. Potem, po dłuższym czasie, próbował zaczepić się w Świcie Nowy Dwór (gdzie się okazał za słaby) i znów w GKS, a ostatnio w Górniku Łęczna (w obu przypadkach u trenera Kaczmarka i w obu nic z tego nie wyszło). Skała z Zimbabwe Ostatnim Afrykaninem do tego sezonu - oprócz Dicksona Choto (obecnie ledwie 24-letniego) był jego rodak Leo Kurauvzione, jeden z zawodniczej stajni Wiesława Grabowskiego w Zimbabwe. Pobył pół roku, ale kilkanaście minut w pierwszym składzie w meczu ligowym i w ogóle jeden występ przez 90 minut okazały się zbyt słabym argumentem, aby go zatrudnić na stałe. Półtora roku temu był jeszcze na testach kolejny rodak Dicksona, pomocnik Musareka Jenitala, szybko ochrzczony "Czarnym Zolą", ale wiara w jego umiejętności przetrwała tylko przedsezonowe zgrupowanie w Chorwacji (pół sezonu pograł później w Świcie i wyjechał z naszego kraju). Napastnik Clarence Foruma podczas letniego zgrupowania w Austrii potrzebował ledwie pięciu minut w sparingu, by trwale zniechęcić do siebie ówczesnego trenera Legii Jacka Zielińskiego. Wszystkie te przykłady wypada mnożyć, by stwierdzić, że warto szukać, narażać się na niepowodzenia, i w końcu znaleźć kogoś takiego jak Choto. "Dixie" po średnio udanych doświadczeniach w innych polskich klubach, tj. Pogoni Szczecin i Górniku Zabrze przy Łazienkowskiej trafił na swój grunt. Ochrzczony mianem "Skały z Zimbabwe" szybko stał się jednym z najlepszych obrońców polskiej ekstraklasy. Poza tym zawsze wracał na czas z wakacji w kraju. Jako jedyny legionista w ostatnim czasie brał udział w prestiżowej imprezie - z reprezentacją Zimbabwe w Tunezji w Pucharze Narodów Afryki w 2004 roku. Ma tylko jeden, ale za to poważny feler. Jak na "skałę" stanowczo za często się sypie (w tej chwili także dopiero wraca do zdrowia). Przez prawie trzy lata w lidze zagrał dla Legii tylko w 34 spotkaniach. Jak dobry to brać Ofensywa afrykańskich transferów potwierdzonych podpisami w kontraktach ruszyła w tym sezonie. Z obozu dla bezrobotnych piłkarzy we Francji Marek Jóźwiak, mianowany w warszawskim klubie wyszukiwaczem talentów przywiózł Moussę Ouattarę. Obrońca reprezentacji Burkina Faso po średnio udanym początku krzepnie z każdym tygodniem. A to dopiero mógłby być środek obrony: Ouattara-Choto. Po obozie przygotowawczym w Austrii zdecydowano, że warto zatrudnić Ahmeda Ghanema, jedynego do tej pory przedstawiciela nie czarnej, ale arabskiej Afryki. Co prawda trener Dariusz Wdowczyk, który dał Egipcjaninowi szansę tylko w jednym meczu ligowym, nie zabiera go ostatnio nawet na ławkę rezerwowych (szkoleniowiec uważa, że nominalny boczny obrońca próbowany głównie jako prawoskrzydłowy nie powinien tylko dryblować, ale zwracać głównie uwagę na to, co dzieje się w tyłach), jednak chłopak ma 19 lat i wiele może jeszcze się zmienić. Te liczne przykłady nie pokazują jakiejś prawidłowości, że np. wszyscy gracze z Afryki są lepsi technicznie czy mniej poważni od Polaków. Pokazują jedynie, że jak jest ktoś dobry, to trzeba go brać. A jak za darmo, to jeszcze lepiej. Choćby jak Guela, i nie patrzeć, że np. ma zaległości treningowe, bo te pod okiem trenera Wdowczyka na pewno zdoła nadrobić. Guel zresztą przyjechał w lepszym momencie niż testowany niedawno reprezentant Mali Cheick Oumar Dabo, który trafił na reżim obozu treningowego w Olecku i zwyczajnie nie dał sobie rady. Gdyby Legia zatrudniła reprezentanta WKS miałaby znowu piłkarza, który pojedzie na mistrzostwa świata. A to zawsze splendor dla klubu. Legia afrykańska Z piłkarzy z Afryki, którzy przewinęli się od połowy lat 90. przez pierwszy zespół Legii, zestawiliśmy hipotetyczną jedenastkę (w takim składzie nigdy nie zagrają). W tym towarzystwie brakowało tylko bramkarza. Najwięcej jest Nigeryjczyków - trzech. I zastrzeżenie: testowany właśnie przez warszawski klub Guel jeszcze nie podpisał kontraktu. Być może w ogóle nie podpisze, nikt by jednak się nie zdziwił, gdyby Legia na niego się zdecydowała. Legia afrykańska: Vacat - Ahmed Ghanem (Egipt), Dickson Choto (Zimbabwe), Moussa Ouattara (Burkina Faso) - Annor Aziz (Ghana), Leo Kurauvzione (Zimbabwe), Tchireussoua Guel (Wybrzeże Kości Słoniowej), Patrick Ndah (Nigeria), Rowland Eresaba (Nigeria) - Kenneth Zeigbo (Nigeria), Moussa Yahaya (Nigr). Autor: Maciej Weber

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.