Arkadiusz Malarz: Piekielnie trudny sezon - sportowo i prywatnie
09.06.2018 09:50
Rok temu mówiłeś, że za tobą najtrudniejszy sezon w karierze? Teraz chyba możesz powiedzieć to samo?
- Tak, zdecydowanie ten był trudniejszy. Choć końcówka była podobna, niepotrzebna była ta nerwówka i wyczekiwanie do ostatniej kolejki. Patrząc na cały ten sezon, był naprawdę ciężki. Szybko odpadliśmy z europejskich pucharów, co było dla nas małym upokorzeniem. Porażki z Astaną i Sherffem były jak cios w serce. Nasze marzenia sięgały Ligi Mistrzów, a skończyło się na lidze polskiej. Potem zmiany trenerów, a jeszcze do tego doszły moje sprawy prywatne. Także dla mnie ten sezon był piekielnie trudny. Na szczęście jako zespół w końcówce odpaliliśmy i skończyliśmy z dubletem czyli mistrzostwem Polski i Pucharem Polski. Marzyliśmy o takim szczęśliwym zakończeniu, o trzecim tytule z rzędu i zapisaniu się na kartach historii. Poza tym, że jesteśmy dumni z tego, to cieszymy się, że nie był to rok dla nas stracony. Udało się wygrać, choć przez większość część sezonu nam nie szło. Ale drużynę i jej moc poznaje się po tym, jak kończy. My skończyliśmy jako mistrz. Ktoś może powiedzieć, że to najsłabszy mistrz w ostatnich latach. W porządku, ale gdzie w takim razie są inne zespoły? Miały szanse, mogły się wykazać, ale nie potrafiły. Zgadzam się, że sami robiliśmy sobie pod górę, że nie był to tak udany piłkarsko sezon jakbyśmy tego chcieli, ale doceńmy to, co udało się osiągnąć.
Zdobyliście mistrzostwo, choć po pierwszej kolejce rundy mistrzowskiej wiele osób dawało wam małe szanse.
- Dokładnie tak, pamiętam jak wszyscy już koronowali Lecha i rozmawiali o mistrzowskiej fecie w Poznaniu. W prasie czytałem, że już wszystkie karty zostały odkryte i w zasadzie nie mamy o co grać. To był jeden z czynników, który nas mobilizował. Powiedzieliśmy sobie, że jeszcze zobaczymy, kto się będzie cieszył po ostatnim meczu.
Ty zimą obiecałeś mistrzostwo mamom i słowa dotrzymałeś. Satysfakcja przez to jest jeszcze większa?
- Możesz mi wierzyć lub nie, ale na każdy mecz wychodziłem na boisko ze świadomością, że obiecałem. Oczywiście wiedziałem, że sam meczu nie wygram, że musimy być jednością jako drużyna. Ale miałem w głowie świadomość, że ja muszę i co by się nie działo, to zdobędę ten tytuł - właśnie dlatego, że obiecałem. To mi pomagało. Jestem takim człowiekiem, że jak dam komuś słowo, to tak musi być. Nawet jeśli obiecam chłopakom zdjęcie z autografem w przedszkolu, to muszę to dostarczyć zgodnie z obietnicą. Tak już zostałem wychowany i tak mam. A ta obietnica dla moich mam była wyjątkowo mocna. W czasie meczów czułem ich obecność i to, że mi pomagały. Ktoś może powiedzieć, że mam coś z głową, ale tak to czułem i tak miałem.
A był choć moment zwątpienia, że może się nie udać?
- Z ręką na sercu - momentu zwątpienia nie było, ale było rozczarowanie. Gramy taki mecz z Zagłębiem u siebie, przegrywamy, człowiek wracał do domu i zadawał sobie pytanie - ale jak? Dlaczego? Co się dzieje? Znów nie wychodzi i dopadało takie wkurzenie. Tłumaczyłem sobie, że trzeba się podnieść z kolan, że nie można popadać we frustrację. To wszystko było, ale zwątpienia w końcowy sukces nie było. Tylko świadomość, że będzie ciężko.
Jeden sezon, trzech trenerów, pół szatni nowych piłkarzy, jedenaście porażek, a mimo to tytuł zdobyty zasłużenie! Przyznasz, że brzmi dziwnie?
- To prawda, brzmi dziwnie, ale też pięknie zarazem. Jeśli w takim sezonie daliśmy radę, to damy zawsze. Szkoda jedynie, że nie doczekaliśmy koronacji w Wielkopolsce. Ale biorąc pod uwagę to, co się tam działo od 75 minuty, to w sumie lepiej, że tej ceremonii tam jednak nie było.
Ale tego przerwania meczu chyba się spodziewaliście? O tym, że tak się stanie mówiło się od kilku dni.
- Tak, dochodziły do nas słuchy, że tak to zostało zaplanowane. Ale gadanie jedno, a rzeczywistość drugie. Gdybyśmy przegrywali, to pewnie spotkanie byłoby dokończone, a my nie mielibyśmy mistrzostwa Polski. Nie wiedzieliśmy też, kiedy może to nastąpić. Spodziewaliśmy się kilku rzuconych rac, ale tego co miało miejsce już nie. Myślę, że sytuacja wymknęła się spod kontroli i kibice Lecha sami teraz żałują, że tak się stało. Nikt przecież nie chce niszczyć swojego klubu. Kary są wysokie, a takie sceny nie powinny mieć w dzisiejszej piłce miejsca, nikomu nie pomagają.
Do końcówki sezonu jeszcze wrócimy, ale zatrzymajmy się przy twojej osobie. Co pół roku mówimy, że za tobą indywidualnie najlepsza runda w życiu, i znów możemy mówić to samo. Ty zaś do tej pory odpowiadałeś, że najlepsza dopiero przed tobą. Uważasz, że kolejna może być jeszcze lepsza?
- Ta runda była niezła! Miałem trochę szczęścia, trochę we mnie trafiali. Wiem, że moja postawa została doceniona i bardzo mi miło. Ale dla mnie największym komplementem były słowa trenera Krzysztofa Dowhania. Po jednym z meczów podszedł do mnie i mówi w swoim stylu, ale z uśmiechem na twarzy: „Malowany! Co Ty w tej bramce wyprawiasz? To jest niemożliwe!”. Uśmiechnąłem się i ogromnie ucieszyłem, że usłyszałem od niego takie słowa. To najcenniejsze słowa jakie usłyszałem o swojej grze. Poklepywał mnie po plecach, szczerze się uśmiechał i nazywał młodzieniaszkiem. Natomiast nie wiem, czy to była najlepsza runda. Być może taka dopiero będzie. Najważniejsze, że zdrowie dopisuje. A to czy jedna lub druga interwencja była skuteczna? Od tego jestem. Muszę czasem pomóc drużynie. Tak jak napastnik strzela gole, tak ja muszę bronić. Wy oceniacie, komentujecie, a ja po prostu robię swoje - najrzetelniej jak potrafię.
W żadnym sezonie jednak nie byłeś tak wyrazistą postacią zespołu jak teraz. Zostałeś wybrany najlepszym bramkarzem ligi, nasi kibice wybrali cię piłkarzem sezonum redakcja serwisu Legia.Net również. Wiem, że to sport zespołowy, ale indywidualne wyróżnienia i powszechny szacunek muszą być miłe. Byłeś kiedyś tak bardzo na topie?
- Dla mnie najważniejsze było mistrzostwo Polski. A czy to był mój najlepszy sezon, czy byłem najbardziej wyrazistym piłkarzem? Nie wiem. W 2007 roku zostałem wybrany najlepszym bramkarzem ligi greckiej. Wtedy też miałem dobry czas. Ale teraz sytuacja cieszy mnie bardziej. Dlaczego? Bo jak przychodziłem z GKS-u Bełchatów to najpierw było nieudane pół roku. Za trenera Czerczesowa zacząłem bronić i za drugą część rozgrywek byłem nominowany do tytułu najlepszego bramkarza ligi. Za trenerów Hasiego i Magiery byłem w dwójce najlepszych golkiperów ekstraklasy. Teraz, za trzecim razem, w końcu udało się zostać najlepszym. Jest satysfakcja, że praca przynosiła systematyczne efekty, że był widoczny progres. Nikt nie powie, że trafiła mi się jedna dobra runda.
- A co do wyborów i wyróżnień to bardzo dziękuję. To miłe, że moja praca została doceniona. Ja się cieszę jak dziecko. A jak Żyleta krzyczy Arek Malarz, to mam ciarki na plecach. Odbieram to tak, że uważają mnie za swojego, jakby mówili w ten sposób - to nasz chłopak. Jestem z Pułtuska, to 60 kilometrów od Warszawy, w całości legijne miasto. Czasem czuję się zakłopotany. W trakcie spotkania nie zawsze słyszę, jak fani skandują moje nazwisko. Gdy stoję w tunelu i wychodzimy na murawę, to się odcinam od wszystkiego, skupiam wyłącznie na meczu. Jestem w swoim świecie. Czasem Daria do mnie macha, chce dodać otuchy, a ja tego nie widzę. Tak bardzo jestem skoncentrowany. Kiedyś na boisko wyprowadzali mnie synowie, mówili do mnie, a ja nie pamiętałem co mówili, nie wiem nawet czy ich słyszałem. Tak już mam. I gdy nie słyszę kibiców, a potem dowiaduję się, że mnie wspierali, to mi głupio, że nie odmachałem chociaż, nie podziękowałem. Ale to dla mnie wielka sprawa, największe ze wszystkich możliwych wyróżnień.
Słyszałem, że czasem późnym wieczorem zasypiasz oglądając rybkę Mini-Mini. Dużo w tym sezonie było takich meczów, po których nie mogłeś zasnąć nawet patrząc na śpiącą rybkę?
- (śmiech). Tak to prawda, czasem tak mam. A takich meczów było dużo, nie ma się co oszukiwać, że było inaczej. Nawet po ostatnim meczu z Lechem w Poznaniu. Mieliśmy kolację, wróciliśmy do domu po czwartej rano. A ja wstałem przed ósmą, zrobiłem sobie kawę, otworzyłem balkon i patrząc w niebo podziękowałem mamon, miałem poczucie spełnionego obowiązku wobec nich. Siedziałem długo i cieszyłem się, że już czwarty rok trwa moja niesamowita przygoda z Legią. Zanim wstała Daria, wypiłem już trzy kawy i cały czas siedziałem sobie na tarasie i myślałem. Wcześniej oczywiście ta bezsenność nie zawsze wiązała się z przyjemnymi tematami. Czasem wracałem do domu i zadawałem sobie pytanie co jest nie tak, dlaczego znów nie wygraliśmy, jaka jest przyczyna tego, że wygląda to słabo. Wkurzało mnie to, że mimo wzmocnienia składu, nie mogliśmy odpalić, ruszyć z miejsca. To było męczące i zastanawiające.
Byłeś liderem zespołu, jednym z kapitanów…
- Przerwę ci na chwilę… Jak zakładam opaskę kapitana, wychodzi ze mnie drugi Arek, jakaś dodatkowa moc. To wielka ranga, że reprezentujesz najlepszy zespół w Polsce. To nie jest zwykła opaska, to jest honor, zaszczyt, który daje mi ogromnego kopa.
Ten sezon miał kilka bardzo trudnych momentów. Pomówmy o nich. Zacznijmy od porażki w pucharach i pożegnania z trenerem Jackiem Magierą. Mieliście do siebie po czasie pretensje, że nie pomogliście mu swoją grą?
- Bardzo to osobiście przeżyłem. To my wychodziliśmy na boisko i my zawiedliśmy. I tylko do siebie możemy mieć pretensje. Każdy sobie z tego zdaje sprawę. To był duży cios, a wszystko zdarzyło się tak szybko, że potem bolało. Pewnego dnia przychodzimy do klubu i słyszymy, że trener został zwolniony. Nie dowierzaliśmy. Zawiedliśmy na całej linii. Skoro trener został zwolniony, to znaczy, że my prezentowaliśmy się fatalnie.
Trener Jozak zaczął dość niespodziewanie – od powiedzenia, że został przez piłkarzy zdradzony i stwierdzenia, że dziewczynki zagrałyby lepiej w Poznaniu. To jakoś sobie wytłumaczyliście, ale sytuacja z Michałem Kucharczykiem była już nie do wyprostowania. O co tak naprawdę trenerowi chodziło? Chciał znaleźć kreta i źle trafił, nie konsultował się z nikim, bo nikomu nie ufał?
- Nie wiem, nie mam pojęcia. Serio. Nas tylko trener poinformował, że Michał został przesunięty do rezerw, postawił nas przed faktem dokonanym. Ale trudno mi komentować i mówić, co trenerem kierowało - nie wiem tego po prostu. Michała można lubić lub nie, ale to jest serducho, które wiele nam daje. Ktoś może powiedzieć, że brakuje mu umiejętności, ale serducha mu nigdy nie zabraknie. Czasem żartuje sobie, że biega dotąd, aż go odetnie od prądu i się przewróci. To trochę jak w reklamie tych baterii Duracell - może biegać dłużej niż inni, aż w końcu energia się kończy i facet się przewraca. Ale wcześniej zaorze przeciwnika. I taką postawę należy cenić. Ale wracając do pytania - nie wiem. Mogę gdybać. Może w ten sposób trener chciał odwrócić uwagę od innych problemów, od gry, od wyników? Trudno powiedzieć, sam nigdy nam tego nie wyjaśnił. Ta sytuacja koniec końców nas scementowała, ale że to się wszystko skończyło dubletem, to opatrzność nad nami czuwała.
Po tej sytuacji w prasie powstało mnóstwo teorii – np. że szatnia ma żal do swojego kapitana.
- Nie, to już jest wymysł prasy lub twitterowiczów. Było zbyt wiele domysłów w tej sprawie, bo po prostu nikt nie wiedział, jak to wyglądało naprawdę. Do Rado nikt nie miał pretensji, ale jako kapitan wszystko firmował i skupiał na sobie złość innych. A trener po prostu nas zaprosił i powiedział, że decyzja zapadła, został odsunięty na dwa tygodnie. Ale zostawmy już ten temat, bo Michał może sobie nie życzyć byśmy to teraz odgrzebywali. A Kuchy po wszystkim potwierdził, że jest kozakiem. Kibice też to docenili. I na koniec to Michał jest wygranym, największym chyba obok trenera Klafuricia.
Były też inne trudne momenty – oskarżenie czterech piłkarzy o donoszenie na trenera Magierę do zarządu, mówiło się o braku odpowiedniego przygotowania do rundy wiosennej, nowych twarzy w zespole było tyle, że można było się pogubić. Ale jako zespół wszystkiemu sprostaliście. To obok dubletu największy sukces?
- Jestem czwarty rok w Legii i tutaj nie ma chwili spokoju, zawsze coś wypływa, zawsze coś się dzieje. Ale odpowiadając na pytanie - tak. Myślę, że to, że jako zespół poradziliśmy sobie z tymi wszystkimi rzeczami oznacza, że mamy w sobie ogromną siłę. W tych trudnych meczach, gdzie się paliło i musieliśmy, nasze głowy były chłodne, mimo różnych przeciwności. Podchodziliśmy z czasem do wszystkiego na dużym spokoju i robiliśmy swoje. Potrafiliśmy zaufać samym sobie i to mi się podobało. Czasem mecz był na styku jak w Krakowie, brak wygranej oznaczał katastrofę, a my wychodziliśmy jak po swoje. Taka siła drużyny wykreowała mistrzostwo Polski. Czasem graliśmy padlinę, a potrafiliśmy wygrać. Choć kłopotów, zwrotów akcji i kłód rzucanych pod nogi nie brakowało. Czasem wydawało nam się, że wszystko jest przeciwko nam, nawet forma sportowa. Jeśli mimo tego, zdobyliśmy dublet, to czapki z głów dla takiego zespołu.
Powiedziałeś, że Michał Kucharczyk jest największym wygranym obok Deana Klafuricia. To znaczy, że trener znalazł z Wami wspólny język i w pewien sposób zaimponował? A jeśli tak, to co takiego zrobił, zmienił?
- Myślę, że tak. Ten facet też był pod dużą presją. Przejmując drużynę nie miał komfortu w postaci 20 punktów przewagi nad drugim zespołem. Musiał walczyć razem z nami, podejmować często niepopularne decyzje, brać na siebie odpowiedzialność. Robił to i jest wygranym, nie mam co do tego wątpliwości. A co trener zmienił? Przede wszystkim zmieniły się odprawy, sporo uwagi było poświęcone rywalowi, dzięki czemu wiedzieliśmy, jak przeciwnik gra. Na treningach była taktyka, gierki, strzały na bramkę. Nie było to coś rewolucyjnego, ale przedtem tego właśnie brakowało. Zastanawiające było jedyne to, czemu tego wszystkiego nie było za trenera Jozaka. Przecież treningi i tak prowadził wcześniej Klafurić, tyle że pod dyktando poprzedniego szkoleniowca. Być może ich filozofie bardzo się jednak różniły.
A czy Klafurić uzupełniany przez Preleca i Vukovicia, to może być układ, który odpali na dłużej?
- Mam taką nadzieję i tak właśnie myślę.
Ty w minionym sezonie poza tragedią osobistą, miałeś też historię z ratowaniem życia, wypadkiem. Przeżyłeś chwile, które na pewno zapamiętasz do końca życia. Wracasz jeszcze myślami do tego dnia?
- To jakaś kumulacja nieszczęść była. Codziennie przejeżdżam obok miejsca tego wypadku jadąc na trening. Chcąc czy nie chcąc zerkam w to miejsce i wracam do tego myślami. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego, nie uczestniczyłem w takiej katastrofie. Instynktownie wybiegłem z samochodu i starałem się pomóc. Rozcinałem ubranie jakiemuś panu, układaliśmy go w odpowiedniej pozycji. Nie żałuję tego, że wybiegłem. Gdybym to przeżył drugi raz, zachowałbym się tak samo, ale też nie potępiam tych, którzy spojrzeli przez okno i pojechali dalej. Nie był to widok dla każdego znośny, nie każdy jest odporny na takie sytuacje. Dlatego staram się zrozumieć ludzi, którzy zwolnili i pojechali dalej. Najgorsze jest to, że dwie kobiety u których puls wyczuwałem, później zmarły.
Zostawmy przeszłość i pomówmy o tym co będzie. Przed tobą kolejny sezon w Legii – trochę już z klubem wygrałeś. Co jeszcze ci się marzy?
- Najpierw Liga Mistrzów, a potem mistrzostwo Polski i Puchar Polski. Jestem głodny każdego kolejnego sukcesu. Może to śmieszne dla kogoś z boku, że dojrzały facet zachowuje się jak nastolatek, ale jestem nienajedzony i chcę się karmić kolejnymi trofeami. Możesz się śmiać, ale ja w środku nie czuję się na lata, które mam. Wkurza mnie, jak komentatorzy podkreślają to, że mam 37 lat - niezła interwencja 37-letniego bramkarza… Aż się gotuję wtedy ze złości. Nie cofnę czasu, nie przekręcę licznika. ale chciałbym by ludzie patrzyli na boisko, a nie w metrykę. O Buffonie we Włoszech mówią niesamowity bramkarz, człowiek guma, a nie że golkiper 40-letni… Nikt mu na każdym kroku nie wypomina wieku. Dla mnie to frustrujące i irytujące.
A jak sprawa z przyszłym sezonem? Mówiło się, że bronić ma Radosław Majecki, a ty przybierzesz rolę nauczyciela. Ale po takim sezonie chyba trudno cię będzie odstawić?
- Ja myślę, że jeśli ma bronić to będzie bronił, ale niech wygra rywalizację na treningu. Jeśli okaże się, że jest lepszy to trenerzy na niego postawią, a mnie samemu będzie łatwiej się z tym pogodzić. Ale mówienie przed pierwszym treningiem o tym, że ma stanąć w bramce i być pierwszym, jest moim zdaniem słabe i dla mnie, i dla niego. Bo jeśli nie kryteria sportowe mają decydować, to co? To, że jest młody, będzie można na nim zarobić i przez to musi grać? Nie tędy droga. Na grę trzeba zasłużyć, zapracować. Mnie za darmo nikt nic nie dał, o wszystko musiałem walczyć. Dobry jest tutaj przykład Sebka Szymańskiego. Mimo sporej konkurencji, pokazał najpierw na treningach, a potem w meczach, że zasługuje na grę i gra. W nagrodę za jego pracę został powołany do szerokiej kadry reprezentacji Polski. Nie złapał się na wyjazd na Mundial, ale jestem przekonany, że pojedzie na kolejną taką imprezę. Zmężniał, na boisku zrobił się odpowiedzialny, wzrosła jego pewność siebie. I taką samą drogą powinni podążać inni młodzi. Mnie wychowano według zasady, że ciężką pracą można dojść do każdego celu. Nie wiem, jak będzie, ale jeśli usiądę na ławce, to na pewno się nie poddam i będę jeszcze mocniej pracował na treningach. Wierzę, że ciężka praca zawsze się obroni. Natomiast mam nadzieję, że to będzie uczciwa rywalizacja.
Na razie jest trochę jak w Seksmisji? Obudziłeś się z pięknego snu i póki co są autografy i wizyty w zakładach pracy?
- Śmiałem się, że trafili we mnie trzy razy piłką i Fronczewskiego chcą ze mnie zrobić, ciągną do wywiadów. Telefon dzwoni cały czas, ale odbieram tylko od osób, którym obiecałem. Było kilku dziennikarzy, którzy chcieli ze mną pogadać w sezonie, ale ja wtedy nie rozmawiałem z nikim, byłem skupiony na pracy. Mówiłem, że chętnie, ale po sezonie i teraz do tego wracam. Ciebie przeprosiłem - wiem, że to twoja praca. Ty mówisz w porządku, to po sezonie i teraz siedzimy i rozmawiamy.
Zostałeś chyba też ambasadorem ciekawej akcji. Opowiesz coś o tym?
- Tak, dotyczy to wspomnianej już nazwy stacji dla dzieci - Mini Mini. Chcemy wyciągnąć dzieciaki z domów, sprzed komputerów i tabletów, zachęcić do aktywności na podwórku. To akcja skierowana też do rodziców, którzy dla wygody czy spokoju często dają dziecku telefon do ręki, zamiast spędzić z nim czas na świeżym powietrzu. Jest teraz sporo Orlików, niech się wyhasają, nagrają filmik jak grają w piłkę. Za moich czasów nie było tak dobrze, człowiek szukał skrawka traw by pograć, a teraz wszystko jest. Wszystko poza dziećmi, widzę czasem puste boiska i to jest smutne. Cieszę się, że mogę brać udział w takiej akcji i ją promować. Akcja jest skierowana do dzieci w wieku od 4 do 8 lat. Będę zachęcał, jak potrafię do aktywnego wypoczynku, zabawy poprzez sport. W mojej szkółce trenują 3-latki i mają z tego ogromną frajdę, obok stoją rodzice i biją im brawo. Dajmy wszyscy szansę dzieciom, choćby po to by poprzez sport mogły poczuć ducha rywalizacji. To im się przyda potem w życiu, w wieku nastolatka będą bardziej zdyscyplinowane. Piłka uczy i rozwija.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.