Domyślne zdjęcie Legia.Net

Beret wspomina, czyli: "Nie żałuję lat zabawy"

Maciej Rowiński - Życie Warszawy

Źródło:

01.09.2003 00:00

(akt. 30.12.2018 16:29)

W starej Legii szybko trafił do rozrywkowej grupy "klasyków". Miał wówczas pseudonim Kefir. Teraz jest statecznym ojcem, ale wciąż płata figle młodszym kolegom. Największy kawał zrobiono jednak jemu... - Dlaczego tak na Ciebie jadą w gazetach? - Nie w gazetach, a w gazecie - ripostuje Marek. - Zdaję sobie sprawę, że kilka dni temu skończyłem 36 lat, a na piłkarzy w tym wieku mówi się dziadki. Ale skoro trener stawia na mnie, to oznacza, że dziadek jest lepszy od małolata. Co do tego jechania, to jedna gazeta lubuje się w dobieraniu mi się do tyłka. Chcą mnie wysłać na emeryturę, a w Polsce odchodzi się na nią w wieku 65 lat. Chyba mam jeszcze czas? Jóźwiak jest znany jako "Beret", ale w trakcie kariery tych zabawnych ksywek miał znacznie więcej. - W Mławie, mimo że mam już 36 lat, cały czas wołają na mnie "Młody" - opowiada. - We Francji mówiono do mnie po imieniu. W Chinach "Mama", bo ciężko było im wymawiać Marek. W Warszawie nazywano mnie "Kefir", bo bardzo lubiłem kefirek. Wszystkim kojarzy się on z najlepszym trunkiem na kaca. Ale nie zawsze był stosowany z powodów leczniczych. Często rano nie było czasu na spożycie śniadania, więc biegło się do sklepu, piło się dwa kefirki i człowiek był gotowy do treningu. Kiedyś nie było takich odżywek jak dziś. Doktor Machowski aplikował nam wówczas witaminę C, łykaliśmy aspirynę albo piliśmy tussipect na wzmocnienie, a obecnie mamy większe, oczywiście dozwolone, wspomaganie witaminowe i minerałowe. Również menu zmieniło się. Jedliśmy schabowego z kapustą, a dziś króluje spaghetti. Teraz nazywają mnie "Beret". Każdy przydomek ma jakąś historię. Obecny wziął się z tego, że po wypadku samochodowym zszywano mi głowę. Miałem czaszkę wygoloną, więc Andrzej Łatka stwierdził, że zamiast włosów mam beret. Szeregowy Jóźwiak Może trudno w to uwierzyć, ale "Beret" przyszedł do Legii w 1987 roku. - Byłem w Siedlcach na unitarce i skierowano mnie do Orzysza. Nie, nie, nie do kompanii karnej, a do drużyny Śniardwy. Po przysiędze zameldowałem się na Łazienkowskiej. Pamiętam to jak dzień swojego ślubu, czy narodzin syna. Sierżant wysadził mnie na Dworcu Wschodnim i powiedział: - O 7.30 masz stawić się na Legii u dowódcy jednostki. Zameldowałem się i rozpocząłem treningi. Wówczas na dwudziestu trenujących zawodników, czternastu było reprezentantami Polski. Był to dla mnie ogromny zaszczyt. Na początku nie miałem nawet swojej szafki. Musiałem rozbierać się na leżankach w pokoju masażystów. Teraz każdy dostaje swoje miejsce w szatni. Kiedyś był okres próbny. Po nim starszy piłkarz zapraszał do szatni, pokazywał szafkę i miejsce. Dopiero wówczas czułeś się przyjęty do drużyny. Specjalnego pasowania w szatni nie było. Odbywało się ono w restauracji. Tam dopiero trzeba było się wykazać! Młodzi nosili piłki, pachołki, a teraz to trzeba im przypominać o obowiązkach. Kiedyś to był kanon, tak jak fala w wojsku, i nikt za to się nie obrażał - podkreśla. Wesołe jest życie piłkarza - W Legii rozpoczęła się ciężka praca i przy okazji wesołe życie - wspomina. - Miałem 20 lat. Warszawa zmieniała nie takich ludzi jak ja. Wpadali w wir zabawy i... trudno się temu dziwić. Nie chodzę z młodymi piłkarzami na balety i nie wiem jak się bawią. Jednak obecne pokolenie graczy jest bardziej profesjonalne niż moje. Nie robią libacji alkoholowych, mają większy szacunek do wykonywanej pracy. My mieliśmy grupy rozrywkowe, ja również byłem w takiej, bo szybko zaadaptowałem się. Na początku trzymałem się z młodymi rozrywkowcami, ale szybko awansowałem do grupy "klasyków" na czele z Jasiem Karasiem, Kaziem Budą, Tomkiem Arceuszem, moim ziomalem z Raciąża. Ale nie tylko ja byłem jajcarzem. W Legii trzeba było dbać o higienę, bo nieraz w ramach kawału na środku szatni można było znaleźć majtki z cytrynką z przodu i zamszem z tyłu. Uczyłem się od starszych, ale miałem i swoje wariackie pomysły. Najlepsze realizowałem z Leszkiem Piszem i Andrzejem Łatką. W latach 90. byliśmy największymi wypuszczaczami w drużynie. Chodziliśmy na piwko do sławnego już Garażu. Chyba dzięki nam lokal został wyremontowany i otwarto tam restaurację. Zawsze była wspaniała atmosfera. Żony z dziećmi szły do Łazienek, a drużyna w tym czasie konsolidowała się. Teraz każdy przeżywa swoje problemy w gronie rodzinnym, albo małych grupkach. Mimo to stanowimy dobrą drużynę. W szatni jest radio, muzyka, śmiechy, jest dobrze. A po wygranym meczu chodzimy na piwko. Ja szybko się zmywam, bo małżonka i syn niepokoją się. Balangi nad Świdrem Do legendy przeszły już pozaboiskowe wyczyny legionistów w latach 90. - Jeździliśmy nad Świder, gdzie były kiełbaski, piwo i piłka wodna. Spotykaliśmy się też w knajpach, ale po meczu. Kto by wytrzymał codzienne balety i treningi jednocześnie. Takich mocarzy nie było. Na zgrupowaniach też nie jechaliśmy po całości. Trenerzy tak nas wykańczali, że woleliśmy odpoczywać w pokojach. Czasami wyskakiwaliśmy do knajpek, by się rozluźnić, bo jakoś na stres i rozłąkę trzeba było odreagować, ale ostrych jazd nie było. Lepiej było rozluźnić się żartem przy piwie niż wypić dwie butelki wódki na głowę. W Göteborgu, po meczu z IFK, który dał Legii awans do elitarnej Ligi Mistrzów Marek Jóźwiak śpiewał najgłośniej. Rzucał się kolegom w ramiona i pierwszy zaintonował: "Mistrzem Polski jest Legia, Legia najlepsza jest". - To było spełnienie naszych najskrytszych marzeń. Po zwycięstwie byłem w szoku. Radość, fetowanie sukcesu, podniosła atmosfera na lotnisku, w klubie, w telewizji i straszny szum w głowie. Po awansie długo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jesteśmy w Lidze Mistrzów. Dopiero kilka dni później zrozumieliśmy, że wkrótce zagramy z najlepszymi drużynami Europy. Jak zgasła świeczka Po sukcesach w Lidze Mistrzów przyszły gorsze dni. Legia nie obroniła tytułu mistrzowskiego, a piłkarzy nie chciano puścić za granicę. Mówiono, że Legia sprzedała tytuł, żeby piłkarze mogli podpisać intratne kontrakty w zagranicznych klubach. - Parafrazując kultowy film "Miś", powiem krótko: kto tak sądzi, świeci jak zgasła świeczka na słonecznym dworze. Kto wypowiada takie kwestie, jest dla mnie debilem i nie ma prawa mówić, że jest kibicem Legii. Każdy, kto tak twierdzi, niech zrozumie, że za mojej kadencji Legia nigdy meczu nie sprzedała. Tak samo w drugą stronę. Oskarżano nas, że w 1993 roku kupiliśmy mecz od Wisły. Po co? Przecież i tak byliśmy najlepsi - pyta retorycznie. Francuskie zderzenia W 1996 roku Jóźwiak wyjechał do Francji. Spędził tam pięć lat. - We Francji zderzenie z rzeczywistością było kosmiczne. Nie znałem języka, musiałem szybko się go nauczyć. Grałem w najlepszym klubie w Polsce, jednak to, co tam zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Organizacja klubu, finanse, sprzęt, Legia pozostawała daleko w tyle. Nie byłem dwudziestoletnim łebkiem, który zachwyca się sprzętem, ale dostałem tyle butów, dresów i wszystkiego, że na dwa lata mi starczyło. Nikt nie pytał, czy mam to oddać. Poza tym atmosfera na stadionach, media, to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Profesjonalizm w każdym calu. Nie było także zawiści, jaka jest w Polsce, w stosunku do piłkarzy. Kibice są zawsze z tobą. Po przegranym meczu nigdy nie przyszli i nie powiedzieli, że sprzedałeś mecz, że jesteś drewniak. Przeciwnie, pocieszali, nie martw się, będzie lepiej. Takiej mentalności muszę nauczyć mojego syna. Do Guingamp przyszedłem jako zawodnik, który grał w Lidze Mistrzów. Miałem szacunek piłkarzy, trenerów i działaczy, który wywalczyłem na boisku. Nie cofałem nogi, a wręcz przeciwnie, kilku kolegów moje wejścia odczuło boleśnie. Bo jeżeli na Zachodzie nie zaczniesz walczyć od początku o swoje, to zginiesz - wyznaje. Legia zamiast Płocka W swojej karierze piłkarskiej zdarzył mu się też egzotyczny epizod. - Grałem krótko w Chinach za kadencji trenera Henryka Kasperczaka. Zobaczyłem w co się tam gra i jak wygląda kraj. Byłem jednak zbyt daleko od rodziny, na dodatek kultura chińska różni się zdecydowanie od europejskiej. Powiedziałem w końcu - nie. Chciałem wrócić do kraju, do rodziny. Brakowało mi żony Żanety i syna Łukasza. Po powrocie do Polski ciągnęło mnie na Łazienkowską, ale rozpocząłem treningi w Polonii. Nie mogłem się domówić z ówczesnym prezesem Legii Leszkiem Miklasem. Dlatego zdecydowałem się pojechać do Płocka. Byłem umówiony z prezesem Krzysztofem Dmoszyńskim, a także z prezesem Polonii Januszem Romanowskim. Już w drodze do Płocka zatelefonował do mnie kierownik drużyny Irek Zawadzki, z pytaniem, czy mógłbym przyjechać na Legię. Zapewniał, że tym razem się dogadamy i zamiast do Płocka pojechałem na Łazienkowską. Tatusiowie i synkowie Obecny kapitan drużyny Legii Łukasz Surma stwierdził, że dla młodszych piłkarzy Marek Jóźwiak i Jacek Zieliński są niczym ojcowie. - Po części robimy za tatusiów. "Wróbel", "Jarza", Artur Boruc to młodzi chłopcy i z Jackiem wprowadzamy ich w meandry dorosłego życia piłkarskiego - wyjaśnia. Marek ma już swoich uczniów. Nie tylko na boisku, ale także takich, którzy potrafią rozbawić drużynę. - "Wróbel" jest bardzo pomysłowy, Artur i "Jarza" próbują także błysnąć, "Sagan" również potrafi wykręcać numery. Mam więc swoich następców. Jest grupa inteligentnych chłopców, którzy jeszcze przejmą po mnie pałeczkę. Ale największy w historii numer, to wykonano właśnie mnie. Żaneta była w ciąży i miała wkrótce rodzić. Ja byłem w tym czasie na wyjeździe z drużyną i dostałem telegram, że urodziła mi się córka. Miałem wówczas występować w młodzieżowej reprezentacji Polski, która grała w Wyszkowie. Poszedłem do trenera i poprosiłem, żeby zwolnił mnie z przedmeczowych zajęć. Mój serdeczny kolega, Adam Kozłowski, ówczesny mistrz Polski w boksie, stwierdził: ?Dobra, wsiadaj w brykę, zawiozę Cię do Mławy". Nie było wówczas w sklepach słodyczy, czy fruktów, więc od razu pojechaliśmy do Warszawy na bazar, na Polną. Tam zawsze było wszystko. Kupiłem czekolady, chyba z 30 róż, winogrona, owoce. Nie byłem w najlepszej dyspozycji, bo nocą czciliśmy narodziny córki. Przyjechałem do teściów pod dom i od razu chciałem kierować się do szpitala. Teść wywalił na mnie oczy i oznajmił: "Przecież Żaneta gotuje obiad w domu". Do dziś nie wiem, kto mi taki numer wykręcił. Ale byłem szczęśliwy, bo po dwóch tygodniach urodził mi się syn Łukasz - wspomina. Z "eLką" w sercu Jak twierdzi, wszystko, co osiągnął w swoim piłkarskim życiu zawdzięcza sobie i Legii. - Dzięki Legii rozwinąłem się, grałem w europejskich pucharach, reprezentacji Polski. W Warszawie pozostanę chyba do ostatnich mych dni. Złożyłem dokumenty do szkoły trenerów, mam gros pomysłów i może z Jackiem Zielińskim będziemy w przyszłości tworzyć doskonały duet trenerski. Na razie skupiam się, aby moja drużyna znów wywalczyła mistrzostwo Polski. Mamy dwóch młodych trenerów, którzy z pewnością przywrócą blask temu klubowi. Moje serce bije dla Legii. Nawet moja żona mówi, że moją drugą miłością jest klub z Łazienkowskiej. Jestem zadowolony ze swojej kariery i nie żałuję tych młodzieńczych lat zabawy, bo inaczej życie byłoby smutne i niezgodne z moją naturą oraz charakterem.

Polecamy

Komentarze (1)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.