Domyślne zdjęcie Legia.Net

Brychczy: Robiłem z nimi co chciałem

Mariusz Ostrowski

Źródło: Przegląd Sportowy

23.10.2009 18:57

(akt. 17.12.2018 00:38)

- Dwa razy poszedłem na trening pięściarzy i dobrze mi szło. Robiłem szybko postępy i wytypowali mnie do walki pokazowej. Jak się ojciec o tym dowiedział, zakazał mi uprawiać boks. Powiedział, że to niebezpieczne i ogłupiające. Dlatego zacząłem grać w piłkę. Na podwórku kopaliśmy piłeczkę tenisową albo - jak się czasem trafił bogatszy kolega - to i prawdziwą piłkę do nogi. Okazało się, że do tego też mam talent. Na podwórku, jak było nas czterech, to mówiłem: gramy jeden na trzech, inaczej nie ma sensu. Bo i tak robiłem z nimi, co chciałem - opowiada w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego", legenda Legii <span class="zwykly">Lucjan Brychczy</span>.

Jest pan jeszcze Ślązakiem czy już warszawiakiem?

- Myślę, że po 55 latach spędzonych w stolicy jestem warszawskim Ślązakiem. Słychać ten mój akcent, na pewno mniej niż kiedyś, ale jednak. Pochodzę z tradycyjnej śląskiej rodziny, urodziłem się w Nowym Bytomiu, ojciec był urzędnikiem...

Mało brakowało, a zamiast z piłkarzem rozmawiałbym dzisiaj z medalistą olimpijskim w boksie?

- Z boksem było tak, że wtedy w Łabędach, gdzie się przeprowadziliśmy, była sekcja bokserska i zapaśnicza. Dwa razy poszedłem na trening pięściarzy i dobrze mi szło. Robiłem szybko postępy i wytypowali mnie do walki pokazowej. Jak się ojciec o tym dowiedział, zakazał mi uprawiać boks. Powiedział, że to niebezpieczne i ogłupiające. Dlatego zacząłem grać w piłkę. Na podwórku kopaliśmy piłeczkę tenisową albo - jak się czasem trafił bogatszy kolega - to i prawdziwą piłkę do nogi. Okazało się, że do tego też mam talent. Na podwórku, jak było nas czterech, to mówiłem: gramy jeden na trzech, inaczej nie ma sensu. Bo i tak robiłem z nimi, co chciałem

Zastanawiam się, dlaczego nie przechwycił pana żaden poważny klub ze Śląska. Przecież był pan na testach w Ruchu Chorzów...

- Ale co to były za testy? Po olimpiadzie w 1952 roku była taka moda na Śląsku, że olimpijczycy jeździli po wioskach i opowiadali o wielkim sporcie. Do nas przyjechało trzech, w tym na pewno Cieślik i Alszer. Ktoś od nas powiedział, że może by mnie wzięli na trening, sprawdzili... A trenerem w Ruchu był wtedy Peterek, a więc ktoś! Skończyło się na tym, że dali mi za duże buty i traktowali jak powietrze. Obiecali działaczowi, to wzięli, ale żeby pograć, to już niekoniecznie. Od razu po treningu wiedziałem, że tutaj to ja nie zagram. Ich problem, dwa lata później byłem już reprezentantem Polski.

A inne śląskie kluby?

- Blisko był Piast Gliwice. Grałem wtedy w Łabędach, gdzie trenerem był Karol Dziwisz. Był on też szkoleniowcem w śląskim ZPN. Powołał mnie do reprezentacji Śląska na mecz z Krakowem. Akurat wtedy na stadionie Ruchu był finisz etapu Wyścigu Pokoju i przy okazji wielki festyn. Graliśmy przed przyjazdem kolarzy, więc trybuny były pełne. Wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem 2 gole. I się zaczęło. Wróciłem z tego meczu i zaraz zgłosili się działacze Piasta, którzy chcieli budować wielki zespół. Niestety dla nich wypatrzył mnie też Janosz Steiner, trener CWKS. 1 wziął do wojska.

Jak to, przecież pan zgłosił się na ochotnika...

- I kolejna historia, której już nie mam siły prostować. Poszedłem pół roku wcześniej, ale nie na ochotnika. Wzięli mnie podstępem. Do domu przyjechał jakiś podpułkownik z kartą zgłoszeniową do CWKS. Powiedział, że wyjeżdżam do stolicy. Ja byłem przestraszony, mówię, że chyba najpierw pobór... Na to on odpowiada, żebym się nie przejmował, bo przecież jak wcześniej pójdę do wojska, to i wcześniej skończę służbę. Miałem więc wyjść wcześniej, a zostałem do dzisiaj.

Przyjazd do Warszawy to pewnie był szok dla młodego chłopaka ze Śląska?

- A jakże. Warszawa była jeszcze w gruzach, ale jednak życie tu było znacznie lepsze niż na Śląsku. Na naszych oczach powstawał Pałac Kultury i Nauki. Ależ to było gigantyczne przedsięwzięcie, robiło niezwykłe wrażenie. Dzisiaj też robi, codziennie rano, mam na pałac widok z okna.

Balowaliście?

- W latach 50.? Gdzie tam. Zresztą ja i życie nocne? W pierwszym okresie byliśmy skoszarowani w barakach przy Legii. Trening, obiad i karty. No i na basen na Legii można było wyskoczyć. A później spotykaliśmy się w domach - ja, Ernest Pol, Edmund Kowal... Właśnie, Kowal. Kto wie, gdyby został w Warszawie, to może jeszcze by żył.

W Warszawie by nie pił?

- Niekoniecznie. Pan nie wie, jak to wtedy było na Śląsku, tam po prostu piło się więcej. I on był pod wpływem alkoholu, jak to się stało. Wypił za dużo, a potem władował się pod tramwaj. Właściwie to kiedy wysiadał z tramwaju, dostał się pod taką deskę... zgniotło mu biodra, wywieźli go do Poznania do szpitala, ale lekarze nie dali rady. Taka szkoda, to był świetny kolega, wspaniały facet. Ale mówiliśmy o tym nocnym życiu. Wie pan, czasem oczywiście na jakiś dancing można było wyjść. Ale to później, jak już żona do mnie dołączyła.

I ludzie nie bulwersowali się, jak widzieli piłkarza na mieście?

- Nie, skąd. Szczególnie po tym, jak zostaliśmy mistrzami Polski. Zresztą, na początku trudno było dostać się na dancing, tylko ważniacy wchodzili. Później jak szedłem z żoną, to mnie poznawali i wpuszczali bez słowa. Chodziło się wtedy Pod Kandelabry (na placu Konstytucji) albo do Patrii, takiego znanego lokalu milicyjnego.

A dzisiaj poznają pana jeszcze?

- Wie pan, dzisiaj już nie chodzę po dancingach, mam swoje lata.

Ale jakieś swoje miejsca w Warszawie pan ma?

- Kiedyś lubiliśmy z żoną pospacerować w Łazienkach, wszystko nas zachwycało. Ale dzisiaj nie lubię chodzić. Czasem tylko żona mnie gdzieś wyciągnie, pójdziemy na Nowy Świat czy przez Ogród Saski pod Grób Nieznanego Żołnierza. Ale na zakupy już nie idę. Żona patrzy na jakieś rzeczy, wybiera... a ja marudzę, żeby wzięła pierwsze z brzegu, bo przecież to wszystko takie samo. Tylko jej przeszkadzam. Ja po prostu nie jestem stworzony do zakupów. Tylko na bazar przy Hali Mirowskiej lubię pójść. Wie pan, tam mają najlepsze jedzenie. No i tam jeszcze mnie pamiętają.

Pana żona początkowo była dość sceptycznie nastawiona do Warszawy...

- Zgadza się. Poznaliśmy się, jak ja byłem w szkole średniej, a ona w podstawówce. Przed moim wyjazdem do Warszawy zaręczyliśmy się. Po roku wzięliśmy ślub, aleja mieszkałem w Warszawie, a Małgosia została na Śląsku. Wiedziała, że miałem po dwóch latach wrócić. Ale w Legii dali mi stopień oficerski, zostałem chorążym i dostałem mieszkanie. Żona o tym nie wiedziała, nie miałem pojęcia, jak jej to powiedzieć. Ale przyjechał kiedyś do nas pułkownik Malczewski i się wygadał... Zapytał, co ona na Śląsku jeszcze robi, skoro ja mam mieszkanie w Warszawie. No i zaczęło się. Ona na to, że nie chce słyszeć o przeprowadzce, zostaje na Śląsku. Była z nią ciężka przeprawa, jeździłem ze Śląska do Warszawy i z powrotem. W końcu powiedziałem w CWKS-ie, że dłużej nie dam rady, muszę zrezygnować, bo żona nie daje się przekonać. Wtedy jeden z oficerów wyższych rangą wpadł na oryginalny pomysł. Powiedział: "Niczym się nie przejmujcie, jak będzie trzeba, załatwimy wam rozwód".

Ale w końcu udało się ją przekonać...

- Tak, to dzięki mojemu ojcu. Bardzo lubił wojsko, zawsze pytał, kiedy do domu w mundurze przyjadę. Ale ja wolałem dresy. W wojsku pogadali z ojcem, a on przekonał żonę. Zawsze miała dla teścia duży respekt. Początkowo dostaliśmy mieszkanie przy Polonii Warszawa na Nowotki (obecnie generała Andersa), później na Polnej w okolicach placu Unii Lubelskiej, tak samo, pokój z kuchnią. No i w końcu dostaliśmy dwupokojowe mieszkanie przy Świętokrzyskiej, gdzie mieszkamy do dzisiaj. Żona szybko polubiła Warszawę, znalazła koleżanki, zaprzyjaźniła się z żoną Marcelego Strzykalskiego (również pochodzącego z Rudy Śląskiej - przyp. red.). Tak jak na początku nie chciała słyszeć o Warszawie, to później nie chciała wyjeżdżać.

Za to pan chciał, w 1956 roku...

- No tak... wtedy akurat spędzaliśmy sylwestra w Zabrzu i chłopaki zaczęły mnie namawiać na Górnika. Niby wszystko było dogadane, ale w Warszawie, jak się o tym dowiedzieli, to zaraz była interwencja na wysokim szczeblu. I się ucięło. Ale nie ma co żałować, proszę nie zapominać, że Legia nie wzięła mnie na siłę z jakiegoś mocnego klubu, tylko wyciągnęła z klasy A.

Nie jest dziwne, że nie chcieli pana puścić. Można powiedzieć, że w tym czasie gdy pan przyjeżdżał do stolicy, rozpoczęły się złote lata Legii...

- Trener Janosz Steiner chciał zrobić w Warszawie coś na wzór Honvedu, wojskowego klubu. Najpierw ściągali do służby, a później próbowali zatrzymać... Tak było i ze mną. Można powiedzieć, że idealnie trafiłem, bo ośmiu z podstawowej jedenastki to byli piłkarze ze Śląska. Od razu znaleźliśmy wspólny język... gwarę śląską. Warszawiacy trochę się denerwowali, Jurek Woźniak pytał: "Ludzie, o czym wy w ogóle gadacie?". Pierwszy mecz w Legii rozegrałem 12 września, w Chorzowie z Ruchem. Oni byli wtedy na fali, przegraliśmy 0:1. Od tego meczu jednak zaczęliśmy iść w górę, od zwycięstwa, do zwycięstwa. Po pierwszej rundzie mieliśmy przecież zaledwie 6 punktów, a zajęliśmy na koniec 6. miejsce (liga grała systemem wiosna-jesień). Gdybyśmy tak grali w pierwszej rundzie, to zdobylibyśmy mistrzostwo.

Wtedy uwierzyliście, że możecie stworzyć w Warszawie wielki klub?

- Kilka miesięcy później, gdy Steiner zabrał nas na obóz na Węgry. To była zima 1955 roku. Trenowaliśmy z Honvedem. Było się od kogo uczyć. Puskas, Bozsik, Kocsis - te nazwiska powalały z nóg. Oni byli wicemistrzami świata, a powinni być mistrzami. Oglądaliśmy z nimi ten film z finału i widzieliśmy, że strzelili prawidłową bramkę. To była drużyna nie z tej ziemi. I właśnie na koniec tamtego zgrupowania graliśmy z nimi. Ludzie mówili: "Po co wam to, 10:0 wam wrzucą i tylko się zdołujecie". A my nawet prowadziliśmy 2:1, ja strzeliłem obie bramki, Szyinkowiak obronił karnego Puskasowi. W końcu przegraliśmy 2:3, ale zobaczyliśmy, że nie jesteśmy tacy słabi.

Gdzieś czytałem, że ze Steinera trochę się pan jednak podśmiewał.

- Tak było, ale nigdy nie chodziło o jego warsztat. Wszyscy się śmialiśmy. Steiner mówił trochę po niemiecku, trochę po węgiersku, trochę po polsku. Taktyka według Steinera była taka: "Epin, Kici, pikum pakum, Ernest szus, eins nul CWKS". Rozumie pan? Nie? To przetłumaczę: "Kowal podaje do Brychczego, on do Ernesta Pola, który strzela, i Legia prowadzi 1:0". Proste, prawda? Wszyscy pękaliśmy ze śmiechu. Steiner wprowadził treningi z piłką. To zdało egzamin. Miał swoją wizję, jeździł po Polsce i dobierał sobie zawodników pod kątem swojej wizji gry CWKS. A mógł brać, kogo chciał, oprócz Cieślika oczywiście... Chciał, ale na Śląsku zagrozili strajkami w kopalniach. I stworzył najlepszy zespół w Polsce, graliśmy piękną piłkę. To był niezwykły czas. W Warszawie wtedy więcej było kibiców Polonii, ale zaczęliśmy się szybko przebijać, zdobywać publiczność. Ludzie przychodzili na nas, bo nawet jak nie wygrywaliśmy, to zawsze było wspaniałe widowisko. Po prostu graliśmy piękną piłkę. A doping jaki był... Na trybunach można było napić się piwa, niektórzy przemycali też wódkę, ale nikomu to nie szkodziło, była świetna zabawa.

Co dla pana osobiście było największym sukcesem Legii, pierwszy tytuł czy jednak półfinał Pucharu Mistrzów?

- Chyba jednak pierwszy tytuł. Byłem wtedy młody, bardziej żądny sukcesów, bardziej mnie to cieszyło... No i jeszcze te okoliczności. Graliśmy w Sosnowcu. Kto wygrywał, był mistrzem. Oni przygotowali się na święto, orkiestra dęta gotowa do wielkiej imprezy, od pierwszej minuty prowadzili 1:0... I popsułem im święto, a orkiestra musiała zagrać dla nas. Później nie było już takich wielkich meczów. Ale sezon 1969/70 też był wspaniały. Najpierw mecz z UT Arad, gdy do przerwy było 0:0 i nic nam nie wychodziło, a później jak coś pękło... to od razu wpadło 8 bramek. Z Galatasaray strzeliłem trzy bramki w dwumeczu, a później były wspaniałe mecze z St-Etienne. Oni byli tacy pewni siebie, a tu nagle Deyna puścił im takiego loba, że nie wiedzieli, co się dzieje. Deyna był wtedy wspaniały. Szkoda tylko Feyenoordu, mogliśmy awansować. Przecież ja miałem w Warszawie setkę, i Małkiewicz...

To już była końcówka pana kariery. Za brak zaangażowania został pan nawet wyrzucony z treningu...

- Miałem już 32 lata i w sumie nie chciało mi się za bardzo wysilać. Wykonywałem ćwiczenia od niechcenia. I Jaroslav Vejvoda powiedział, żebym zszedł z boiska. A trzeba przyznać, że to był stary lis, o futbolu wiedział tyle, co rzadko który trener. I przyznam, że mnie zaszokował. Nie tylko mnie, wszystkich, bo byłem wtedy nietykalny. Ale zaraz dodał, żebym poczekał na niego. I po treningu zaczął mi tłumaczyć, żebym jeszcze nie odpuszczał, że jestem bardzo ważny, mam wspaniałą technikę, mogę młodych chłopaków wiele nauczyć. I dzięki niemu grałem jeszcze 5 lat. Gdyby był to krajowy trener, to pewnie powiedziałby: "Dobra, stary, nie ma co się męczyć, do widzenia". Ale Vejvoda to był wspaniały psycholog i świetnie znał się na piłce. Zresztą, to dzięki niemu Polska miała Deynę.

Co ma pan na myśli?

- Deyna był ściągnięty jako napastnik. I to Vejvoda powiedział, że trzeba go przesunąć do pomocy, bo to urodzony rozgrywający. To był trener z innej bajki. Pamiętam, że wprowadził nowe standardy treningowe, zaczął nam robić szybkie godzinne interwały. Wcześniej było półtorej godziny, ale w wolnym tempie. Trenowaliśmy na bocznym boisku, pułkownicy patrzyli z okna i dziwili się, że tak jakoś krótko. Zaczęli protestować, więc "Pepik" rzucił im gwizdek i powiedział: "Idźcie sami ich trenować, skoro ja się nie nadaję". Mógł sobie na to pozwolić. Pułkownicy nie powiedzieli słowa, a "Pepik" zaczął budować wielką Legię.

Ale pana mogło w niej nie być, bo przecież mógł pan grać w Realu Madryt?

- Pan sobie nie żartuje. Nigdy nie mogłem grać w Realu, bo wtedy nie było sensu nawet marzyć o wyjeździe... No, pomarzyć to może było można. Tylko po cichu. Faktem jest, że prezesi Realu coś tam mówili, że podoba im się moja technika i chętnie by mnie widzieli. Słabszym punktem Hiszpanów był prawy łącznik Canario i miałem zająć jego miejsce... Wyszło to z tego, że w 1959 r. w Chorzowie graliśmy w eliminacjach mistrzostw Europy z Hiszpanią. Przegraliśmy 2:4, ale techniką im nie ustępowaliśmy. Ja wtedy zdobyłem taką bramkę jak Di Stefano, przerzuciłem nad obrońcą i strzeliłem. I szczerze mówiąc, do tej pory się zastanawiam, jak to wpadło. Ale mojej bezpośredniej rozmowy z kimś z Realu nigdy nie było.

Chcieli pana tylko w Madrycie?

- Raz była rozmowa o Niemczech, ale bez konkretów. Graliśmy w NRF, w Hamburgu, i Sepp Herberger powiedział, że widziałby mnie raczej w mocnym klubie w Niemczech. Fajnie, ale nie było wtedy nawet o czym rozmyślać. Więc tylko tyle, że dowartościowałem się trochę.

Coraz rzadziej pana widzę na wyjazdowych meczach Legii.

- Wie pan, technika została, ale lata lecą. Nie to zdrowie, powoli te jazdy zaczynają mnie męczyć. Z domu na stadion to mogę się przejechać.

Ciekawi mnie, czym jeździ legenda Legii Warszawa?

- Autobusem numer 171 i z Krzyśkiem Dowhaniem (trenerem bramkarzy - przyp. red). Jakoś tak wyszło, że nie mam prawa jazdy. Najpierw mnie nie ciągnęło, a później nie chciało mi się. Czasem żałuję, ale na kurs nie pójdę. Chyba już za stary na to jestem.

 

Rozmawiał: Marek Wawrzynowski

Polecamy

Komentarze (25)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.