Cztery lata Dariusza Mioduskiego
22.03.2021 06:00
Dwudziestego drugiego marca 2017 roku weszła w życie umowa, na mocy której doszło do zmian właścicielskich. Wydarzenia te zostały poprzedzone kilkumiesięcznym konfliktem dwóch stron – po jednej stał Mioduski, po drugiej Leśnodorski i Wandzel.
Nie(bycie) w elicie
Jakie to były 4 lata? Tłuste na krajowym podwórku, gdzie Legia zdołała obronić wywalczone wcześniej miejsce, bardzo chude na najważniejszym polu, czyli tam, gdzie są pieniądze i prestiż – w europejskich pucharach. I można wymyślać plusy, minusy, chwalić lub ganić, na końcu najważniejsze jest to, co udało się osiągnąć w poważnym czy w miarę poważnym futbolu. Czyli nic. Łatwo jest wypominać to, co mówiło się wcześniej. Ale jeden cytat, z wywiadu prezesa i właściciela dla Forbesa z maja 2017 roku: „Legia nie stanie się globalną marką jak Real czy Barcelona, ale wprowadzę ją do europejskiej elity”. Na razie się nie udało.
Jaki był to czas? Trudny dla Legii. Czas wielu nietrafionych decyzji, zmian koncepcji, strategii. Czas wstydliwych porażek, ale również wygranych bitew, jak zdobywane mistrzostwa Polski (często wyrywane rywalom), bardzo szybkie powstanie ośrodka treningowego czy bicie rekordów transferowych przez młodych Polaków. Ale po kolei.
Prawie 1500 dni bez poważnej piłki
Najważniejsza jest drużyna. Czy jej wartość w ciągu 4 lat się poprawiła? Czy są zawodnicy przynajmniej zbliżeni poziomem od zespołu z wiosny 2017 roku? Odpowiedź brzmi: nie. I pomijając nawet pomnikowego Vadisa Odjidję Ofoe, którego trudno było zatrzymać, nawet proponując mu 1,3 mln euro pensji rocznie.
Nie, choć trzeba pamiętać o ostatnich ruchach, szczególnie tych z drugiej części 2020 roku. Sprowadzeniu zawodników, którzy dziś stanowią o sile Legii – Bartosza Kapustki, Filipa Mladenovicia, Luquinhasa, Tomasa Pekharta czy Josipa Juranovicia. Tyle, że ich weryfikacja nastąpi dopiero w europejskich pucharach. Bo na dziś Legia jest w takim miejscu, że nawet bardzo dobrą grą na krajowym podwórku, po prostu nie warto się podniecać. Trzeba doceniać, bo żadne sukcesy nie przychodzą same, trzeba je wywalczyć.
Jakość zawodników musi mieć przełożenie na wyniki w europejskich pucharach. Przecież przez te 4 lata Legia tylko raz nie musiała się wstydzić po odpadnięciu z kwalifikacji – po minimalnej porażce z Rangersami w ostatniej minucie meczu. Reszta przegranych – chyba nie trzeba komentować. Legioniści odpadali z drużynami, z którymi odpaść po prostu nie wypadało – mowa choćby o Dudelange, czy Spartaku Trnawa złożonym z graczy ze średnio udaną przeszłością w ekstraklasie. A były też zespoły, z którymi drużyna mogła sobie poradzić – Sheriff Tyraspol, FK Astana czy ostatnio Omonia Nikozja. Ostatni mecz na poważnym poziomie w europejskich pucharach Legia zagrała 23 lutego 2017 roku, z Ajaksem Amsterdam w 1/16 finału Ligi Europy (0:1). To już prawie półtora tysiąca dni.
Oprócz jakości piłkarskiej, są także trenerzy, a tutaj, rotacja trwała w najlepsze. Czesław Michniewicz jest piątym trenerem (nie licząc epizodu Aleksandara Vukovicia i Jacka Magiery, który w klubie był). Scenariusz niemal co roku jest taki sam. Legioniści mają trudny początek sezonu, odpadają w europejskich pucharach, a winę za taki stan rzeczy ponosi tylko jedna osoba – jest nią trener. Tyle, że Ci trenerzy sami się przy Łazienkowskiej nie zatrudnili, a Romeo Jozak, Dean Klafurić czy Ricardo Sa Pinto nigdy w Warszawie pracować nie powinni! Takie pomyłki są niestety bardzo kosztowne – nie dość, że odbijają się na wynikach sportowych, to jeszcze trzeba całym sztabom (i sprowadzonym przez nich zawodnikom) płacić potężne odprawy. I trudno przypomnieć sobie sytuację, w której ktoś poniósł konsekwencje tych decyzji. Oczywiście ostatecznie „tak” lub „nie” mówi właściciel, ale …
170 mln zadłużenia
Co niepokoi najbardziej, to oczywiście stan klubowych finansów. Według analiz, które można przeczytać po każdej publikacji rocznego zeznania finansowego na Legia.Net, zadłużenie wynosi nieco ponad 170 mln zł. Spłata rozłożona jest na lata, ale im większy dług, tym wyższe odsetki, na których spłatę trzeba zarobić nie za 2, 4 czy 16 lat, ale w każdym kolejnym roku. I to w arcytrudnych warunkach, bo pandemicznych. COVID-19 ma przecież wielki wpływ na przychody, przede wszystkim te największe – oczywiście oprócz działalności sportowej – czyli od klienta biznesowego, sklepu, gastronomii i tak dalej. Duża część przestała przecież istnieć i trzeba być świadomym, że taka sytuacja może potrwać jeszcze wiele miesięcy.
Dziś trudno sobie wyobrazić, co byłoby z Legią, gdyby nie transfery wychodzące Jarosława Niezgody, Radosława Majeckiego, Sebastiana Szymańskiego, Michała Karbownika, czyli sporo ponad 20 mln euro. Z jednej strony, to dobrze, że w końcu z polskiej ligi odchodzą piłkarze za spore pieniądze, a jak na polskie warunki, nawet duże, to efekt pracy działu sportowego i menedżerów. Z drugiej, w idealnym świecie powinny być przeznaczone na inne cele, niż na te, na które zostały przeznaczone.
Trzeba też zauważyć, że i przed pandemią mieliśmy do czynienia ze spadkową tendencją na trybunach, a na to wpływ miało m.in. zobojętnienie na wiele spraw około klubowych dużej części społeczności kibicowskiej. Ta przez kilka lat była przyzwyczajona do dość wysokiego poziomu sportowego, meczów w fazach grupowych europejskich pucharów. Warszawski kibic, można powiedzieć, że został nieco rozpieszczony sukcesami. Ale to nic dziwnego, to jak w życiu, wchodząc na wyższy poziom, następnie wracając do poprzedniego, nie jest tak łatwo się przestawić.
Co teraz? Czekanie
Strategia zarządzania sprzed 2017 roku nie podobała się Dariuszowi Mioduskiemu, co było jednym z ognisk zapalnych, które doprowadziły do konfliktu, a następnie do zmian właścicielskich. On, sprawny biznesmen, funkcjonujący wśród elit, chciał, aby przedsiębiorstwo „Legia” funkcjonowało w pewnych ramach biznesowych, przewidywalnych.
Próbował wprowadzić te ramy, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że zapomniał, a może lepiej zabrzmi stwierdzenie, że nie doszacował tego, co najważniejsze – że to robota uzależniona od wyniku sportowego, który jest nieprzewidywalny. Firmy sportowej, w której często kilka milionów euro w kasie mniej lub więcej zależy od tego, czy zawodnik dobrze trafi w piłkę.
Można mieć najlepszą strategię, najlepszych menedżerów po najlepszych uczelniach, oni mogą pracować dniami i nocami, ale na końcu wszystko zależy od zawodników, czasem sędziego, trenerów czy kierownika drużyny, który może przecież nie znać przepisów, co Legia zna z własnego doświadczenia. I to przekłada się na kolejne gałęzie tego biznesu – sponsorów, loże, obrót w sklepie, i tak dalej, i tym podobne.
Co dalej? Czekanie. Czekanie na to, że do pięciu razy sztuka i w końcu uda się wrócić do fazy grupowej któregoś z europejskich pucharów, a najlepiej przynajmniej do Ligi Europy. Czekanie na koniec pandemii, potem zapewne znowu czekanie, aż świat wróci do równowagi, co może potrwać. Przeszłości nie da się zmienić, ale na przyszłość ma się przecież wpływ. Tyle, że w przypadku Legii życie mówi „sprawdzam” tylko raz w roku – jesienią. A potem jest radość albo płacz. Ostatnio tylko płacz.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.