News: Dariusz Mioduski: Legia to bardziej projekt społeczny

Dariusz Mioduski: Legia to bardziej projekt społeczny

Marcin Szymczyk

Źródło: Rzeczpospolita

09.01.2014 12:08

(akt. 08.12.2018 23:59)

- Od półtora roku byłem członkiem Rady Nadzorczej warszawskiego klubu. Nie jestem ani szejkiem, ani Abramowiczem. Myślenie, że do polskiego klubu ktoś taki przyjdzie, jest nierealne. Żeby poważne pieniądze chciały się tu pojawić, cała liga ma dużo do zrobienia, trzeba poprawić jej atrakcyjność. Mamy nadzieję, że naszej Legii uda się coś takiego osiągnąć. Potrzebujemy trzech, może pięciu lat na budowę poważnych struktur, zaczęliśmy już to robić w ostatnim roku. Z każdym miesiącem będziemy starać się być lepsi, bardzo poważnie myślimy o rozwoju akademii. Polska jest dużym krajem, w którym nie ma choćby jednego klubu, który byłby w stanie powstrzymać nastolatka przed wyjazdem zagranicę - mówi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" nowy właściciel Legii Dariusz Mioduski.

- Od jakiegoś czasu pracujemy nad tym, by Legia zamykała się w swoim budżecie i nie zamierzamy tego zmieniać. Oczywiście w biznesie jest ryzyko dodatkowych kosztów i jestem w stanie je na siebie wziąć, ale nie chcę wyciągać pieniędzy z klubu. Jeśli uda się zwiększyć budżet, to co zarobimy, zostanie w kasie. Ten projekt ma dla mniej charakter bardziej społeczny, niż biznesowy. Przy takich możliwościach, jakie ma Legia, jesteśmy w stanie zrobić coś dużego na skalę europejską. Podkreślam - nie przychodzę tu, żeby zarabiać, chcę coś stworzyć, zmienić, poprawić...


- Z ITI współpracowałem już dawno temu, nawet wówczas, gdy zdecydowało się zainwestować w Legię, gdy ta była w kiepskiej sytuacji. Doradzałem taki ruch. Przez ostatnie półtora roku byłem chyba najaktywniejszym członkiem Rady Nadzorczej, zatrudnienie Bogusława Leśnodorskiego było pierwszym krokiem na nowej, wspólnej drodze. Być może teraz ITI dojrzało, zrozumiało, że klub wymaga trochę innego podejścia i kompetencji, że może to nie jest biznes korporacyjny, który prowadzi się, jak każdy inny.


Całość rozmowy w jutrzejszej „Rzeczpospolitej"

Fragment starszej rozmowy z "Pulsu Biznesu"


- Zabrzmi banalnie, ale tak jest: w tamtym czasie Ameryka dawała poczucie, że można wszystko osiągnąć. Talentem i ciężką pracą. To było dla mnie nie lada odkrycie, czas zmiany myślenia o życiu. Ameryka nauczyła mnie, że bez demonstracyjnej wiary we własne możliwości nie możesz oczekiwać od innych, że będą na ciebie stawiali.


Odkrycie, jak to jest być specem od hamburgerów, nie musiało chyba smakować zbyt słodko.


- Przede wszystkim uczyłem się, i to nieźle, bo dostałem stypendium. Poza tym pracowałem po 20-30 godzin tygodniowo. Nie oczekiwałem, że ktoś mnie będzie utrzymywał. Przekopywałem ogrody, remontowałem domy, pracowałem w piekarni, w sklepie. Pierwsza praca nie na „czarno” była w McDonald’s. Mianowano mnie hamburgerowym, osiągnąłem lokalne mistrzostwo w tej dziedzinie. Czyściłem podłogę, wynosiłem odpadki. I wtedy poczułem ten wzrok rodziców, to powątpiewanie, czy wyjazd z Polski miał sens...


Podobno w Polsce miał pan do wyboru: zostać księdzem albo kibolem.


- Ciekawe, kto wam to powiedział?


Tajemnica spowiedzi.


- Jak miałem 6 lat, to rzeczywiście wydawało mi się, że fucha księdza jest najlepsza pod słońcem. To marzenia z czasów wczesnego dzieciństwa, gdy nie do końca rozumiałem, o co chodzi w życiu. Ot, pod koniec mszy ksiądz przejdzie się z tacą i jest szczęśliwy. Ma za co żyć. A przy tym, jaki autorytet i skuteczny model biznesowy.


A z czego miałby żyć stadionowy łobuz?


- Zaraz łobuz. Kibic, szalikowiec.


Zawisza Bydgoszcz pany?


- Wtedy jak najbardziej tak. Ale wcześniej byli żużlowcy Polonii Bydgoszcz — mieszkałem nieopodal ich stadionu. Byłem dumny z tego, że mogę braciom Ziarnik, ówczesnym mistrzom Polski, uścisnąć rękę, wyczyścić motor, dostać w nagrodę gogle. To wyznaczało pozycję wśród kolegów, o dziewczynach nie wspomnę…


A co z tym kibolowaniem. Zadymy były?


- Zawisza nigdy nie miała wybitnych wyników w piłce, ale na jej mecze w latach 70. i tak przychodziło kilkadziesiąt tysięcy widzów. Kibicowanie miało drugie dno — nie łobuzerskie, lecz polityczne. Pamiętam jak po jednym z meczów wiosną 1981 r., tuż po pobiciu Jana Rulewskiego, przeszliśmy pochodem przez całe miasto pod siedzibę bydgoskiej Solidarności. Zrodził się emocjonalny wieczór nad Brdą, milicja robiła swoje, my walczyliśmy o swoje. Miałem 17 lat, byłem idealistą z antykomunistycznej rodziny.


Podobno do dzisiaj pozostał pan idealistą, ale jeśli o kibicowanie chodzi, to co nieco się zmieniło.


- Teraz jestem blisko związany z warszawską Legią, gorąco namawiałem Jana Wejcherta, by zgodził się zainwestować w klub. Poza tym jestem kibicem Realu, co w Polsce jest dość trudnym doświadczeniem. Wszyscy kibicują Barcelonie — żadnego kumpla nie mam za Realem. W domu wiedzą, że jak gra Legia lub Real, to obowiązkowo oglądam, a córki ze mną.

Polecamy

Komentarze (77)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.