Dobry kapitan
05.01.2007 11:33
Teoretycznie najważniejszą osobą w drużynie piłkarskiej jest trener.To on ustala taktykę, dobiera do niej wykonawców. Jednak na wydarzenia boiskowe, nie ma już większego wpływu. Na murawie rządzi kapitan. W przypadku warszawskiej Legii, od kilku lat - z małą przerwą - jest nim <b>Łukasz Surma</b>.
Musi być twardy, mieć autorytet, wiedzieć, kiedy pochwalić, a kiedy skrytykować. W Legii tak ważną funkcję sprawuje wychowanek Wisły Kraków. Niektórych to dziwi, choć nie powinno. Przecież 90 lat temu, w nowopowstałej Legii grali wyłącznie piłkarze z krakowskich klubów. Łukasz czuje się związany z rodzinnym miastem. - Przecież tam przyszedłem na świat, tam spędziłem 20 lat, chodziłem do szkół, uczyłem się futbolu. Ale z drugiej strony, czy to ważne, skąd się pochodzi? Popatrzcie, ilu warszawiaków jeździ do Krakowa na weekendy, a ile osób z Krakowa pracuje w Warszawie od poniedziałku do piątku. Trzeba umieć oddzielić życie rodzinne od zawodowego. Ja po zakończeniu kariery na pewno wrócę pod Wawel - twierdzi.
Przedszkolna agresja
Noszenie opaski kapitańskiej to nie tylko zaszczyt. To także wiele obowiązków, czasem przyjemnych, czasem przykrych. Taka osoba musi mieć pewne cechy wrodzone, być prawdziwym przywódcą. Patrząc na siebie z perspektywy lat Surma przyznaje, że odkąd pamięta, zawsze starał się być w centrum uwagi. - Kiedy trafiłem do przedszkola, od razu próbowałem ustalić, kto jest najsilniejszy. Nie ma co ukrywać, byłem trochę cwaniakiem. Nie przypominam sobie, żebym siedział gdzieś w kącie i bawił się klockami. W dzisiejszych czasach chyba jest podobnie. Każdy w pewnym wieku chce być tym najważniejszym - wspomina. - Kiedyś, właśnie w przedszkolu, kolega chciał mi zabrać zabawki. Natychmiast dostał w oko, a następnego dnia przyszedł z rodzicami. Zrobili mu nawet obdukcję lekarską. Mój tata się o tym dowiedział i dostałem takie manto, że przez tydzień chodziłem z pręgami na nogach. Ojciec dobrze zrobił, bo szybko oduczył mnie agresji.
Potem nigdy tak się nie zachowałem - przyznaje. Jednak na boisku nie daje sobie w kaszę dmuchać. Sędziowie często pokazują mu żółte kartki za dyskusje. Zawsze lubił sobie pogadać. - Często przy rodzinnym stole wspominamy taką historię. Występowałem wtedy w juniorach Wisły, wygraliśmy jakiś turniej i w nagrodę zaproszono nas do "teleranka". Łączyliśmy się z Warszawą, a prowadzący zadawali pytania. Jak można łatwo się domyśleć, nikomu nie dałem dojść do głosu, cały czas nawijałem. Następnego dnia starsi koledzy w klubie żartowali, że mogłem dać komuś coś powiedzieć. Jak widać, do liderowania ciągnęło mnie od najmłodszych lat - opowiada. Zaznacza, że cechy przywódcze okazuje tylko na boisku. - Nigdy nie byłem przewodniczącym klasy czy samorządu szkolnego. Zupełnie mnie to nie interesowało. Szkołę traktowałem jako miejsce, do którego trzeba chodzić. Natomiast piłkę kochałem, była dla mnie wszystkim. Kapitanem został już w trampkarzach krakowskiej Wisły. Potem tę funkcję sprawował w juniorach. Jednak nie zawsze. Czasem trenerzy wybierali kogoś innego. - Byłem wtedy wściekły. Dlaczego? Bo tu chodziło o piłkę, moją pasję, a ja zawsze chciałem być najlepszy.
Wypożyczony
Z Wisły odszedł, kiedy w klub postanowiła zainwestować Telefonika Bogusława Cupiała. - Nie miałem szans na grę. Ściągnięto wielu piłkarzy za duże pieniądze, musiano ich sprawdzić. Odejście było moją najlepszą decyzją i gdybym musiał to zrobić ponownie, nie zastanawiałbym się ani przez chwilę. Oczywiście mogłem zostać, liczyć na to, że kiedyś dostanę szansę, ale zdecydowałem inaczej. Patrząc na to, jak potoczyły się kariery moich ówczesnych kolegów, czasem dużo zdolniejszych ode mnie, utwierdzam się w przekonaniu, że postąpiłem właściwie. Nigdy nie bałem się trudnych decyzji, wyzwań.
Plotka głosi, że musiał odejść po tym, jak pokłócił się z trenerem Wojciechem Łazarkiem, a przy okazji rzucił w niego treningową koszulką. - Te dwie sprawy nie miały ze sobą nic wspólnego - twierdzi kapitan Legii. - Mając 20 lat popełniłem kilka błędów, których teraz bym nie zrobił. Mimo wszystko nie mam do siebie pretensji. Pewnie gdybym cofnął się w czasie do tamtych lat, postąpiłbym tak samo - dodaje.
Wisła wypożyczyła go do chorzowskiego Ruchu. Po roku trzeba było podjąć decyzję, czy 14-krotni mistrzowie Polski wykupią go z krakowskiego klubu. - Błagałem wtedy prezesa Krystiana Rogalę, żeby mnie stamtąd zabrał. Udało się. Zostałem graczem Ruchu razem ze Sławkiem Paluchem i Kubą Wierzchowskim. Pod Wawel w zamian powędrował Marcin Baszczyński. Udało się i zostałem - wspomina.
Po Lenczyku przyszedł Edward Lorens, który wreszcie na niego postawił. - Serdecznie go pozdrawiam. To on utorował mi drogę do zostania solidnym ligowcem. Sam był pomocnikiem, więc wiedział, jak mnie poprowadzić - mówi. W Ruchu po raz pierwszy został kapitanem pierwszoligowego zespołu. Tam poznał, jak niewidzięczna może być to rola. Na początku sezonu 2001/02 do Chorzowa przyjechała Legia, która rozgrywki rozpoczęła od dwóch porażek. - Z Legii została tylko nazwa, ogramy ją bez problemu - zapowiadali gracze "Niebieskich". Skończyło się wynikiem 0:4, a Surma strzelił samobójczą bramkę. - Ja się wtedy nie mądrzyłem, ale pamiętam wypowiedzi niektórych kolegów. Nawet powiększyliśmy boisko, żeby nam grało się łatwiej. Niektórzy żartują, że tamten "swojak" utorował mi drogę do Legii - śmieje się.
Kilka tygodni przed tym meczem otrzymał ofertę przejścia do stołecznego zespołu. - Wtedy pierwszy raz w życiu się przestraszyłem. Na Śląsku miałem pozycję, w Warszawie nie mogłem na to liczyć. Szkoda, bo z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że na Łazienkowską trafiłem o rok za późno. No i miałbym jeszcze jeden tytuł mistrza Polski w dorobku.
Karny w ostatniej minucie
Ostatecznie do Warszawy przeprowadził się rok później. Po dwunastu miesiącach przejął kapitańską opaskę od Jacka Zielińskiego. Nosił ją do kwietnia 2005 roku. Wówczas nadszedł feralny mecz wyjazdowy z Cracovią. W 90. minucie, przy stanie 0:0, arbiter podyktował karnego dla legionistów. Chętnych do strzelania nie było. Piłkę wziął Surma, ale nie zdołał pokonać Marcina Cabaja. Chwilę później błąd popełnił Artur Boruc i zamiast świętować zwycięstwo, Legia przegrała. Dziś niechętnie wraca do tego zdarzenia. - Wszyscy myślą, że mnie tej opaski pozbawiono, a to nieprawda. Sam poszedłem do Jacka Zielińskiego i powiedziałem, że spieprzyłem i nie zasługuję na tę funkcję - przyznaje Surma.
Po odejściu Artura Boruca do Celtiku Glasgow odzyskał opaskę. - Myślę, że się zrehabilitowałem za tamtą wpadkę. Przecież sięgnęliśmy po mistrzostwo Polski. Wiele osób miało do mnie pretensje, bo błąd akurat przydarzył mi się w rodzinnym mieście. Bardziej krewcy kibice oskarżali mnie nawet o sprzedanie meczu. Ja podjąłem ryzyko, a potem potrafiłem przyznać się do pomyłki. Chyba właśnie tak powinien postąpić prawdziwy kapitan - twierdzi zawodnik, który nigdy nie był faworytem "Żylety". - Staram się tym nie przejmować. Może, gdybym w każdym meczu nie grał na maksa, to bym się martwił, ale po każdym spotkaniu schodzę totalnie wypruty, po jednym leżałem na murawie przez dziesięć minut i nie miałem siły, aby się podnieść.
Mordercza presja
Kto zna specyfikę zespołu z Łazienkowskiej, zbytnio się temu nie dziwi. Nigdzie w Polsce nie ma takiej presji walki o najwyższe cele. - Tu rzadko zdarzają się sytuacje, kiedy wszyscy są zadowoleni. Wicemistrzostwo to porażka, faza grupowa rozgrywek Pucharu UEFA to coś normalnego. Taka jest specyfika tego klubu. To, że po rundzie jesiennej mamy 27 punktów, również zostało potraktowane jako niepowodzenie. Natomiast w Lubinie taka zdobycz to wielki sukces i kapitan Zagłębia na pewno może być z siebie zadowolony. Cóż, trzeba sobie z tym radzić. Może gdybyśmy zdołali awansować do Ligi Mistrzów, presja nieco by zelżała - nawiązuje do jesiennej postawy mistrzów Polski. Po serii niepowodzeń, jakie spotkały jego zespół, doszło w nim do konfliktów. - Miało to związek z wynikami, a właściwie z ich brakiem. W każdym z nas nagromadziły się złe emocje i w pewnym momencie coś pękło. Na szczęście w końcówce rundy udało się choć trochę odrobić straty.
Właśnie wtedy ważną rolę miał do odegrania kapitan. - Czasem trzeba zrobić rzeczy, których w normalnej sytuacji nie zrobiłoby się. Chodzi się od zawodnika do zawodnika, mobilizuje. Że czeka nas ważny mecz, że wiele mamy do wygrania. Każdy musi czuć się potrzebny. Często odnoszę wrażenie, że niektórzy mają mnie już serdecznie dość. Pozostaje pytanie, jak to zrobić. Krzyczeć, przeklinać, czy spokojnie wyjaśnić. Prawdziwy przywódca powinien wiedzieć, kiedy pochwalić, a kiedy w męskich słowach opieprzyć. Widzę to dokładnie po chłopcach z mojej szkółki piłkarskiej i dopiero teraz do mnie dotarło, jak ciężka jest praca trenera. Nie można non stop krzyczeć, bo człowiek szybko do tego się przyzwyczaja i mało się tym przejmuje. Z chwaleniem jest podobnie - twierdzi. Jednak, aby słowa kapitana przyniosły jakikolwiek skutek, musi on mieć w zespole posłuch i świecić przykładem. - Kiedy wygrywamy, a ja dobrze zagram, to czuję się prawdziwym przywódcą. Jeśli przegrywamy lub mam słabszy okres, wtedy pojawiają się wątpliwości. Mam duże wymagania przede wszystkim wobec siebie. Zawsze od swoich błędów zaczynam analizę meczu. Żona mi często powtarza, żebym się tak nie zamartwiał, bo przecież na boisku nie jestem sam, mam jeszcze dziesięciu kolegów. Jednak nie potrafię. Jeśli coś mi się nie uda, to w kolejnym meczu za wszelką cenę chcę się zrehabilitować - mówi.
Samo życie
Surma stara się oddzielić życie prywatne od zawodowego, choć nie zawsze mu się to udaje. Mimo to w domu to stara się być kapitanem. Przynajmniej, jak sam twierdzi, tak mu się wydaje. - Chyba każdy mężczyzna myśli, że jest głową rodziny, a tak naprawdę rządzą kobiety. Z żoną żyjemy na zasadach partnerskich, razem podejmujemy strategiczne decyzje. Bo prawdziwy lider niczego nie musi wymuszać. Na przykład prezes Walter. Kiedy wchodzi do szatni, nie krzyczy. Mówi spokojnie, a wszyscy go słuchają. Ma autorytet, jest szefem, ale nie traktuje nas z góry. I w takim kierunku chcę iść.
Czy Łukasz Surma ma autorytet? - Myślę, że tak, ale nie tylko ja. Jest tu kilku chłopaków, którzy zdobyli mistrzostwo i mają posłuch - twierdzi. Do prywatnych spraw swoich mniej doświadczonych kolegów się nie miesza. Jeśli poproszą o poradę, nie odmówi. - Raczej ograniczamy się do tematów piłkarskich, bo dla nich autorytetem powinni być rodzice, a nie kapitan - przyznaje.
Po zakończeniu kariery chce zostać trenerem. Dlatego też otworzył szkółkę piłkarską. Ma pod opieką 40 dzieciaków, których kształci nie tylko w kierunku sportowym. - Życzę im jak najlepiej, ale może tak się zdarzyć, że żaden z nich w przyszłości nie będzie piłkarzem. Staram się wpoić im pewne zasady, które przydadzą się w dorosłym życiu. Chciałbym, żeby to, co mówię, potem im się przydało. Niech mają świadomość, że jeśli dadzą z siebie wszystko na boisku czy w innej pracy, nie będą mogli mieć do siebie pretensji.
DOBRY KAPITANCezary Kucharski (komentator sportowy, były piłkarz i kapitan Legii): Łukasz bardzo dobrze sprawuje swoją funkcję. Tyle, że ludzie, to znaczy trenerzy i kibice, zdecydowanie za dużo od niego oczekują. Ja nie miałem tego problemu, wszyscy traktowali mnie jak legionistę. Łukasz pochodzi z Krakowa i niektórym się to nie podoba. Nie ma takiego poparcia, jakie miałem ja czy Artur Boruc. Dla mnie miejsce, gdzie się ktoś urodził nie ma znaczenia. Dla innych już tak. Łukasz ma dobre relacje z resztą drużyny. Może czasem jest za spokojny, ale to, czego powinno się wymagać od kapitana, robi. Kapitan nie musi krzyczeć na kolegów, a świecić przykładem i na boisku, i poza nim, w trakcie meczów dawać z siebie wszystko. Łukasz taki jest, dlatego dziwię się, że ciągle ktoś ma do niego jakieś pretensje.
Artur Boruc - Kapitan powinien przede wszystkim być łącznikiem pomiędzy drużyną a trenerem. To trudna rola, bo czasem trzeba być przyjacielem, a czasem zwykłym prostakiem, który porządnie opieprzy kolegów. Moim zdaniem funkcję kapitana powinno powierzyć się naprawdę bardzo dobremu piłkarzowi. Łukasz, jak ja jeszcze występowałem w Legii, był dobrym kapitanem. Dobrze prezentował się na boisku, ma w sobie coś takiego, co powoduje, że ludzie go słuchają. Nie daje się innym stłamsić, zawsze ma swoje zdanie. Czego mi brakowało z jego strony? Chyba czasem powinien bardziej nas wszystkich opieprzyć, o czym wspomniałem wcześniej. Przynajmniej Ja tego bardzo potrzebuję. Wtedy czuję, że żyję.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.