Dzwonnik z Ł3

Dzwonnik z Ł3 - Druga ćwiartka, czyli łowienie bez sieci

Redaktor Łukasz Kowalski

Łukasz Kowalski

Źródło: Legia.Net

19.06.2023 09:10

(akt. 19.06.2023 09:10)

Nie jest to wstęp do powieści katastroficznej, ale kiedyś nie było Internetu. Nie dlatego, że ktoś wyłączył, tylko po prostu nie było, bo ktoś jeszcze nie wymyślił.

Żeby było ciekawiej, były już komputery. Wolne, czasami pracujące głośno, a ludzie przekazywali sobie wszystkie treści na dyskietkach, takich plastikowych dziadostwach, które wkładało się do komputera i już wszystko działało. Albo i nie. Nie było łatwo, ale jakoś żyliśmy.

Jak już ten ktoś wymyślił Internet, to on początkowo był strasznie denerwującym wynalazkiem, bo niby działał, niby się łączyłeś i gdzieś właziłeś, ale trwało to tyle czasu, że nie brakowało ludzi, którzy twierdzili, iż to się nie przyjmie. Nie należałem do nich, ale miałem swoje wątpliwości – Internet mnie irytował, irytuje zresztą do dziś. Bo choć ułatwia życie, bywa też często klasyczną brzytwą w rękach małpy.

Jak już napisałem – jakoś żyliśmy. Legijnym fejsbukiem były wtedy treningi. Rzadko ktoś je zamykał, najczęściej odbywały się przy Łazienkowskiej, choć Legia czasami wędrowała po Warszawie, trenując na przykład na boiskach Hutnika. Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy z kolegami z liceum na wagary, a że szkołę mieliśmy na Młocinach, bardzo często nasze kroki kierowaliśmy właśnie na zalesiony obiekt „czarno-pomarańczowych”. Idziemy więc tam pewnego dnia, uciekając z dwóch godzin matematyki, a po boisku biegają legioniści, mocno do wysiłku zachęcani przez śp. Janusza Wójcika. Trener nie miał chyba najlepszego dnia, ale ustawiliśmy się niedaleko od niego i podziwialiśmy naszych bohaterów. Wójcik podszedł i zobaczył, że kolega trzyma butelkę wina. – Co wy, k…a, pijecie?! Żołądki sobie poniszczycie! – wrzasnął z nieudawaną troską o nasze zdrowie. Nie mogę mówić za kolegów, ale ja wina kolejny raz napiłem się wiele, wiele lat później…

Codzienne treningi przy Łazienkowskiej w drugiej połowie lat 90. miały swoją stałą obsadę. Z wieloma osobami nie trzeba było się umawiać, na bank wiadomo było, że się je spotka na trybunie Estadio WP albo w okolicach boiska bocznego. Niektórzy już po pracy, inni w trakcie „przerwy lunchowej”, wszyscy żywo zainteresowani zaangażowaniem zawodników, wymieniając przy okazji wiele fachowych opinii. Inne to były czasy, często widać było, że któryś z graczy miał poprzedniego wieczora nerwową wymianę zdań z żoną, którą musiał odreagować po słowiańsku. Warszawa to małe miasto, knajp było wtedy o wiele mniej, w naszej „grupie obserwującej” byli również taksówkarze, więc często znaliśmy dokładny przebieg odreagowywania poszczególnych graczy. Wiedząc, że młodość ma swoje prawa, „grupa obserwująca” była bardzo wyrozumiała, ale zdarzało się również, że piłkarze wyjątkowo ciężko walczący ze stresem i problemami rodzinnymi dostawali reprymendy. Odbywało się to w atmosferze wzajemnego zrozumienia, bo piłkarze rozumieli, że „grupie obserwującej” zależy na dobrych wynikach.

To, że od zrozumienia do realizacji nie zawsze prosta droga, było w takich przypadkach zupełnie inną sprawą.
Dostęp do zawodników był wtedy zupełnie inny, niż teraz. Gdy na przykład dziennikarze „Naszej Legii” realizowali założone plany zawodowe, najczęściej podchodzili do piłkarza po treningu i z miejsca ustawiali spotkanie. Podobnie zresztą działali również dziennikarze innych redakcji, choć część z nich czasami miała cięższe przejścia z „grupą obserwującą”, bo gdy któraś redakcja wyjątkowo się rozkręcała w dziedzinie nieprzychylnego pisania o Legii, kibice dość bezpośrednio wytykali im złe założenia linii redakcyjnej. Najczęściej jeden z drugim skarżył się, że tak mu kazał redaktor naczelny, co bywało przyjmowane do wiadomości, bądź też nie. Pisanie o Legii w sensacyjnym tonie zawsze było w modzie, zawsze pomagało dobrze sprzedać gazetę. Ale niektórzy przesadzali. Kiedyś Jacek Bednarz, który oprócz gry na skrzydle pisał również felietony do NL, wszedł w polemikę z Jackiem Kmiecikiem, dziennikarzem pracującym w „Przeglądzie Sportowym”, znanym z tego, że z pisania o Legii w niepochlebnym tonie uczynił osobny gatunek. Bednarz – który publicystą był zdecydowanie gorszym, niż piłkarzem – tamtego dnia wspiął się na szczyt swoich umiejętności i zaproponował próbkę prozy, opisując dzień znanego redaktora. Dopiekł mu nielicho – przy okazji wspominając coś o „łyczkach na uspokojenie”, co ponoć najbardziej dziennikarza rozsierdziło – do tego wręcz stopnia, że Kmiecik na kolegium „Przeglądu Sportowego” wzburzony domagał się od redaktora naczelnego tytułu Piotra Górskiego, by gazeta stanowczo odpowiedziała Bednarzowi. Górski tylko się jednak uśmiechnął i powiedział: „Ależ Jacku, pan Bednarz uderzył w ciebie, a nie w ‘Przegląd’. Kmiecika to wówczas lekko przytemperowało, ale wciąż lubił sobie o Legii źle napisać.

Legię atakował zresztą nie tylko Jacek Kmiecik, było jeszcze kilku innych asów, którzy lubowali się w nieprzychylnych „recenzjach”. Cóż, historia naszego klubu w XX wieku to tak naprawdę pasmo posiadania w swych szeregach znakomitych piłkarzy, wielkich nadziei z nimi związanych, ale i jedynie siedmiu tytułów mistrzowskich, z których jeden bez udowodnienia winy zabrała nam piłkarska centrala. Obiektywnie więc trzeba stwierdzić, że zawodnicy robili wiele, by ułatwić zadanie tym wszystkim dziennikarzom, którzy mieli ochotę wyżywać się na piłkarskim CWKS-ie. Kto pamięta lata 80. i plejadę reprezentacyjnych gwiazd zakładających koszulkę z eLką na piersi, w moment zrozumie, o co mi chodzi. A przecież to nie jedyna dekada, w której powinno być lepiej, niż było…

„Nasza Legia” też nie była lubiana przez środowisko dziennikarzy sportowych. Cóż, na rynku tygodników sportowych stała się konkurencją dla innych tytułów, bo dzięki ambicji Wiesia Gilera była tytułem ogólnokrajowym. Tak, tak – można było NL dostać w punktach w Poznaniu, Gdyni, Krakowie czy Białymstoku. Żeby było jeszcze ciekawiej, kupowali ją nie tylko kibice Legii, ale również klubów, które – delikatnie pisząc – niespecjalnie z nią sympatyzowały. Krótka taka historia – siedzę pewnego dnia w pierwszej redakcyjnej siedzibie NL, na Powiślu przy Smulikowskiego, i dzwoni telefon. Po drugiej stronie ktoś od pierwszego zdania się pieni i coś krzyczy. Proszę więc dość uprzejmie, żeby wziął haust powietrza i spokojnie powiedział, o co mu chodzi, bo nic nie rozumiem. Był to nieżyjący już Roman Zieliński, dawny przywódca kibiców Śląska Wrocław, który swoje zacięcie (i wykształcenie) dziennikarskie włożył w stworzenie zine’a „Fan Śląsk”. Roman zadzwonił więc z pretensjami, że nazywamy się „pierwszym ogólnopolskim tygodnikiem kibiców”,  bo on przecież FŚ robi od dawna i że jak tak można. W trakcie rozmowy uspokoił się trochę, gdy wytłumaczyłem mu, że on robi coś innego i w dodatku nie w cyklu tygodniowym. Chyba zrozumiał, ale gdy rozmawialiśmy jeszcze kilka razy sporo później, zawsze wracał do tamtej rozmowy i miał jakieś pretensje. Niech Mu ziemia lekką będzie.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do pierwszego legijnego fejsbuka, czyli „grupy obserwującej”. Kilku jej przedstawicieli nie spotkamy już dziś na treningach Legii, ale aktywnie działają choćby w serwisie Twitter. Wpadłem właśnie na pomysł, by pewnego dnia zaprosić ich na piwo i efekt takiego spotkania zamienić na słowo pisane – myślę, że byłyby to naprawdę kozackie wspomnienia. Zwłaszcza, że pasję oglądania treningów wielu z nich dzieliło z pasją jeżdżenia na mecze wyjazdowe. Oficjalne zaproszenia wystosuję, ale już teraz czekam na jakiś odzew.
Brak Internetu w rozumieniu takim jak dzisiaj, można było sobie powetować na kilka sposobów. Czytaliśmy więc książki i słuchaliśmy opowiadań starszych. Tych opowieści nie brakowało, można by z nich zrobić fantastyczną książkę, zresztą mnóstwo z nich zawierał w swoim stałym cyklu w NL śp. Witek Bołba. On również pojawiał się na treningach Legii, a jak sypnął komentarzem, to… no, nie można było się nie śmiać, bo Witek puentował krótko i w swoim unikalnym stylu. Wspaniałe historie opowiadał też nestor „grupy obserwującej”, śp. pan Jurek. Gdy pod koniec lat 90. robiłem z nim wywiad do NL, miał sporo ponad 80 lat, ale również znakomitą pamięć. Całe życie mieszkał na Powiślu, całe życie był za Legią. Opowiadał o niej w sposób niezwykły, podkreślając, że legioniści byli przed II wojną światową sportową elitą Warszawy, a na stadion dostać się było niezwykle ciężko, gdyż na żywo piłkarzy obejrzeć chciała cała śmietanka towarzyska stolicy. Spróbuję w najbliższym czasie znaleźć tę rozmowę, myślę, że zasługiwałaby na osobną publikację.

Natomiast naszym „łącznikiem ze światem” był śp. Wojtek „Legia” Wisiński. Poznałem Wojtka dzięki Witkowi Bołbie. To znaczy, znałem go już wcześniej, bo wśród małolatów chodzących na „Żyletę” znajomość pewnych ksywek i kryjących się za nimi osób była równie ważna, jak znajomość piłkarzy. Jeszcze za młodzi, by jeździć na mecze wyjazdowe, opowiadaliśmy sobie o przygodach, które w tamtych niełatwych dla „wyjazdowców” czasach mieli nasi starsi koledzy. Wojtek był jednym z liderów i przez wiele, wiele lat zwiedzał wszystkie polskie stadiony, na których grała Legia. Niestety, pewnego dnia dopadła go fatalna choroba, która przykuła go do wózka inwalidzkiego i zmusiła do stałego przebywania w domu, w podwarszawskim Płochocinie.

Wojtek był jednak twardym gościem i choć z pewnością nie było mu łatwo, nie załamywał się. Znał język angielski i od zawsze nawiązywał znajomości poza granicami naszego kraju. Dziś wysyłasz maila, gdy on zaczynał zawiązywać swoją szeroką sieć kontaktów, wysyłał list bądź pocztówkę i tygodniami czekał na odpowiedź. Ale był w tym konsekwentny  i jego sieć rosła. Jego pokój był wypełniony setkami pamiątek z całego świata, korespondował z ludźmi ze wszystkich kontynentów, można było więc spędzać u niego godziny, nigdy nie słysząc dwa razy tej samej historii. Kiedyś, mam nadzieję, będzie okazja, by opowiedzieć, jak dzięki kontaktom Wojtka wraz z trzema kolegami z Legii wzięliśmy udział w przedziwnym międzynarodowym turnieju kibiców we włoskiej Savonie, albo jak poznałem fana Manchesteru United, który w swoim niemałym londyńskim mieszkaniu (tak, tak, „Cockney Reds” nie budzą zdziwienia wśród mieszkańców Wysp) zostawił sobie miejsce na łóżko ustawione w kuchni, łazienkę, bo reszta była zapełniona pamiątkami z meczów MUFC na całym świecie. Wojtek poznał Briana podczas meczu United w Warszawie, ale to temat na zupełnie inną historię.

Pora kończyć. Zaraz wyślę ten tekst mailem i w kilka sekund dotrze on do redakcji. Ma więc Internet dużo dobrych stron, z pewnością potrafi budować fajne, międzyludzkie relacje, ale wspomnienia z twardego dysku smakują zupełnie inaczej. Nie napiszę, że lepiej.

KOWALSKI

------------------

Poprzednie teksty:

- Konsekwencja i wiara

- Pierwsza ćwiartka

- Pozwolę sobie...

- Między wsparciem a szaleństwem

- Będzie się działo

Polecamy

Komentarze (10)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.