Grano dzisiaj (18.06). Dwa wygrane finały
18.06.2022 07:00
W środę, 18 czerwca 1997 roku, na ulicach Warszawy temat był tylko jeden – mecz Legii z Widzewem Łódź. Aby zapewnić bezpieczeństwo, zadecydowano, że bilety będą mogli nabyć jedynie ci kibice, którzy mają specjalne identyfikatory, czyli pierwowzór dzisiejszych kart kibica. Stanowiło to jednak ogromny problem. Nie wyrabiano ich od ręki, a producent dostarczył tylko kilka tysięcy kart. Na wniosek policji mecz mogło obejrzeć niespełna 7000 widzów – 6100 kibiców Legii (ostatecznie było ich więcej) i 800 fanów z Łodzi.
Dwa dni przed meczem wejściówek już nie było. Właściwie skończyły się pół godziny po rozpoczęciu sprzedaży. Zdecydowaną większość wykupili spekulanci, tzw. koniki, którzy w czasach PRL prosperowali znakomicie, ale po upadku poprzedniego systemu ich interes nie szedł już tak dobrze. Bilet kosztował 20 zł, u „koników” cena rosła trzykrotnie. Chętnych nie brakowało.
Obie drużyny miały swoje problemy. W Legii kontuzje leczyli Marcin Jałocha, Jacek Kacprzak czy Jacek Bednarz. Widzewiacy nie mogli skorzystać z najpopularniejszego wówczas polskiego sportowca, kontuzjowanego Marka Citki, za którego kilka miesięcy wcześniej Blackburn Rovers wykładał 7 mln funtów. – To mnie wcale nie cieszy. Bez trudu poradziłby sobie z nim Paweł Skrzypek, a na dodatek Marek gra egoistycznie, co mogłoby być dla Legii korzystne. Szanse obu drużyn na mistrzostwo są równe. Moi zawodnicy są głodni sukcesu, co niewątpliwie będzie naszym atutem – mówił trener Mirosław Jabłoński. Trzeba docenić klasę rywala. Legia była, jest i zawsze będzie silną drużyną, szczególnie niebezpieczną na własnym stadionie. (…) Wierzę, że w środę stworzymy świetne widowisko. Muszę tylko narzucić piłkarzom większą dyscyplinę, aby podkręcali tempo przez dziewięćdziesiąt minut. W tym tkwi nasza szansa na sukces – twierdził Franciszek Smuda („Przegląd Sportowy”, 116/1997).
Okolice stadionu przy Łazienkowskiej przypominały twierdzę. Setki policjantów, wozy opancerzone, nawet brygada antyterrorystyczna pilnująca okolicznych wieżowców. Z powodu braku biletu niektórzy kibice chcieli obejrzeć mecz z dachu. – Szanse są wyrównane. Legia jest chyba w bardziej komfortowej sytuacji: my chcemy wygrać, a Widzew musi. Z prostego powodu: w Legii jest stabilna sytuacja finansowa. Łodzianie – żeby przeżyć – muszą zarobić pieniądze w Champions League. Na pewno im tego nie ułatwimy – mówił Tomasz Sokołowski, najlepszy zawodnik Legii w sezonie 1996/97 („Przegląd Sportowy”, 117/1997).
Zaczęło się pięknie. Dwunasta minuta pierwszej połowy – 1:0. Sokołowski zacentrował z rzutu rożnego, a Cezary Kucharski główkując dał prowadzenie gospodarzom. Pokonał Macieja Szczęsnego, który rok wcześniej zamienił Legię na Widzew. Dwunasta minuta po przerwie – 2:0. Podanie Ryszarda Stańka, drybling Sylwestra Czereszewskiego, piękny strzał i gol. Legia przeważała, a widzewiacy starali się odgryzać, ale z marnym skutkiem. Niespełna pół godziny przed końcem losy rywalizacji powinien rozstrzygnąć Kucharski. Trafił tylko w słupek. Szansę miał jeszcze Marcin Mięciel, ale biegnąc sam na bramkę przeciwnika, zgubił piłkę (łapały go skurcze).
Na trybunach trwała fiesta, kibice przymierzali mistrzowską koronę. W warszawskich mieszkaniach świętowano ósmy tytuł najlepszej drużyny w Polsce, bo, pokonawszy Widzew, wystarczyło w ostatniej kolejce zremisować z GKS w Katowicach. I nagle nastąpił koniec świata. Najpierw sędzia Andrzej Czyżniewski doznał kontuzji, jeszcze nie wiedział, że zerwał mięsień. Zaopiekowali się nim lekarze Widzewa. Kilkuminutowa przerwa bardzo źle podziałała na legionistów. Ledwie gra została wznowiona, łodzianie strzelili kontaktowego gola. Rezerwowy Alexandru Curteian podał do Sławomira Majaka, a ten silnym strzałem pokonał Grzegorza Szamotulskiego. Trener Mirosław Jabłoński ściągnął z boiska Mięciela, a Legia grała bez napastnika, bo minutę przed golem strzelonym przez Majaka na ławkę rezerwowych powędrował Kucharski. To był błąd.
Minęły 3 minuty i był remis. Dośrodkowanie Rafała Siadaczki wykorzystał Dariusz Gęsior. Główkował tak mocno, że niejeden zawodnik lżej strzeliłby nogą. Ale Legia nie rezygnowała. Kilkadziesiąt sekund po golu na 2:2 przeprowadziła akcję. Ryszard Staniek zagrał do rezerwowego Jałochy, a ten pokonał Szczęsnego. Szał radości przy Łazienkowskiej trwał kilka sekund. Do czasu, kiedy sędzia Czyżniewski uniósł rękę, co oznaczało pozycję spaloną. Zieliński krzyczał na arbitra. Jałocha protestował u asystenta, ale bezskutecznie. Spalony był, około metra. Nieuznana bramka załamała legionistów. A Widzew był na fali. Remis go satysfakcjonował, bo pozwalał zachować 1-punktową przewagę, ale zespół grał o zwycięstwo. W ostatniej minucie strzelił trzeciego gola, a konkretnie zrobił to Andrzej Michalczuk. Wygrana w Warszawie oznaczała, że łodzianie zostali mistrzami Polski, po meczu, który na stałe zapisał się w historii ligowego futbolu.
- Zawsze gramy do końca, walczymy do ostatniej minuty. Nawet gdybyśmy mieli dziś przegrać z Legią 0:5 czy 0:6 i tak nie zmienilibyśmy stylu. Wychodzę z założenia, że na boisku jest się po to, żeby wszyscy przez 90 minut oglądali spektakl, a piłkarze grali dla przyjemności. I cały czas z podniesioną, a nie zwieszoną między nogami głową i pełnymi portkami. Kibice powinni się cieszyć, że gdy spotykają się dwa najlepsze polskie kluby, zawsze widowisko jest przednie – mówił podekscytowany Smuda („Przegląd Sportowy”, 118/1997). – Schodziłem z przekonaniem, że będę w niebie. Okazało się jednak, że trafiliśmy do piekła. Nawet w najczarniejszych myślach nie przypuszczałem podobnego rozwiązania – stwierdził Kucharski.
– Powinniśmy utrzymać przewagę do końca. Uciekło nam sporo pieniędzy, ale to nie jest najważniejsze. Najbardziej szkoda mi kibiców, którzy zgotowali wspaniały doping. Trudno im będzie zapomnieć tę porażkę – powiedział Czereszewski („Przegląd Sportowy”, 119/1997). Tego nie da się zapomnieć. Przez lata krążyło wiele anegdot na temat tego meczu. Niektórzy kibice tak przesadzali ze świętowaniem (ci w Warszawie) lub żalem (ci w Łodzi), że nie dotrwali do końca i nazajutrz budzili się, nie znając wyniku. – Stanowisko Daewoo wobec Legii nie uległo żadnej zmianie. Jedna porażka nie znaczy nic w naszych planach długoletniej współpracy. Projektowaliśmy ją na długi okres, plany sięgały następnych 50 lat. W następnym sezonie wygramy na pewno – mówił w rozmowie z „Naszą Legią” (12/1997) Jeon Byeong-eal, dyrektor warszawskiego biura firmy Daewoo.
Zwycięski finał ze skandalem w tle
Dobrze, że legioniści wcześniej zapewnili sobie tytuł mistrzowski, bo byli już po czasie świętowania i należycie mogli przygotować się do finału PP 1995, który miał miejsce równo 27 lat temu. Czwarty dublet w historii klubu był na wyciągnięcie ręki. Szczególnie, że znowu decydujące spotkanie rozgrywano przy Łazienkowskiej.
Na boisku nie było fajerwerków. Piłkarze GKS skupiali się na defensywie, Legia biła głową w mur do 26. minucie. Wówczas to Kazimierz Węgrzyn sfaulował Marka Jóźwiaka. Leszek Pisz miał 25 metrów do bramki – idealny dystans dla niego. Długo ustawiał piłkę, zastanawiając się, jak ją kopnąć. Strzał nie był mocny, ale zaskoczył bramkarza katowickiej drużyny Janusza Jojkę. Wynik spotkania w ostatniej minucie ustalił Jerzy Podbrożny.
Legia po raz 11. w historii zdobył Puchar Polski. – Rywale przyjechali bronić remisu, licząc na szczęście w dogrywce lub rzutach karnych. Mieliśmy grać zespołowo i zdobyć puchar. Z tego zadania wywiązaliśmy się w stu procentach – komentował Pisz. – Cieszy nas zwycięstwo, fakt, że odniesione w nie najlepszym stylu, ale zawsze to sukces. Mecze o taką stawkę z reguły nie są widowiskowe – dodawał Zieliński („Przegląd Sportowy”, 116/1995).
Dublet z tego roku nie ucieszył legionistów tak bardzo, jak ten z 1994 r. Po pierwsze, powtórzenie sukcesu nie smakuje już tak bardzo, jak ten pierwszy raz. Po drugie, mecz finałowy zakończył się skandalem. Na murawie doszło do bitwy kibiców z policją, pojawiły się armatki wodne, runął płot, zdewastowano murawę. Pobito obrońcę Gieksy Krzysztofa Maciejewskiego. Długo trwało, zanim zaprowadzono porządek, a Legię czekały surowe konsekwencje. Dwa dni po finale wojewoda warszawski zamknął obiekt przy Łazienkowskiej.
– Ustanawia się zakaz odbywania meczów piłki nożnej z udziałem publiczności na stadionie CWKS Legia na czas określony, tj. do dnia zapewnienia przez CWKS Legia bezpiecznego organizowania meczów piłki nożnej – brzmiało rozporządzenie Bohdana Jastrzębskiego. I nie zwiastowało ono niczego dobrego. Szczególnie w kontekście zbliżających się eliminacji Ligi Mistrzów.
Powrót na tron
Trzy dni po ligowej walce z Górnikiem Zabrze warszawiaków czekała batalia w krajowym pucharze z ŁKS (18 czerwca). Przed własną publicznością Legia mogła po raz pierwszy od 1956 roku sięgnąć po dublet.
Stadion znowu wypełnił się po brzegi, a piłkarze Legii wyglądali o kilka klas lepiej niż przed 3 dniami. Kontrolowali spotkanie, choć długo nie mogli zdobyć bramki, bo świetnie bronił Andrzej Woźniak. Skapitulował dopiero 16 minut przed końcem, po główce Wojciecha Kowalczyka. Potem jeszcze Jerzy Podbrożny dołożył drugiego gola i kibice mogli zaśpiewać „Legia na tronie, Legia w podwójnej koronie”.
– Jutro jadę na polowanie, odreagować wszystkie stresy. To wspaniały okres. W pierwszym roku samodzielnej pracy trenerskiej od razu mistrzostwo i puchar. Tyle nie wywalczyłem przez długie lata jako piłkarz – cieszył się Janas. Mamy taki skład, że jeszcze długo nikt w kraju nie będzie zdolny do pokonania nas. Pokazaliśmy z Wojtkiem Kowalczykiem, że jesteśmy najlepszą parą napastników w lidze – dodawał Podbrożny („Przegląd Sportowy”, 118/1994).
Legia wróciła więc na tron, choć co rusz przypominano jej okoliczności zwycięskiego remisu z Górnikiem. Jej dominacja była bezwzględna. Wiosną 1994 r. rozegrała 22 oficjalne spotkania – 15 wygrała, 7 zremisowała, nie znalazła ani jednego pogromcy. Zdobyła 55 bramek, straciła zaledwie 13. Zasłużenie sięgnęła po mistrzostwo i Puchar Polski, ale apetyty rosły w miarę jedzenia. Teraz liczyły się tylko kwalifikacje do Ligi Mistrzów.
Kości trzeszczały
W półfinale Pucharu Polski, który odbył się 18 czerwca 1981 roku, warszawski klub mierzył się z Odrą Opole, dla której było to wielkie wydarzenie. Szczególnie, że 4 dni przed 1/2 finału oba zespoły zmierzyły się przy Łazienkowskiej, kończąc zmagania w lidze (1:1).
Kości trzeszczały, na trybunach spokojnie nie było, a opolanie zapowiedzieli, że u siebie zrewanżują się legionistom. Władze miasta ogłosiły prohibicję, ściągnięto milicyjne posiłki z Katowic. Pod stadionem szczegółowo rewidowano miejscowych kibiców. Atmosfera gęstniała z każdą minutą, sędzia Krzysztof Perek (dwadzieścia kilka lat później zmieszany w tzw. aferę Fryzjera) nie panował nad sytuacją. Zawrzało, gdy po wślizgu Edwarda Załężnego zawodnik gospodarzy Andrzej Marcol doznał otwartego złamania kości podudzia (w efekcie czego musiał przedwcześnie zakończyć karierę).
Po tym faulu większość kibiców Odry ruszyła w stronę sektora Legii i gdyby nie interwencja milicji, doszłoby do poważnych zamieszek. Mecz dokończono, drużyna Ignacego Ordona wygrała (2:0) i awansowała do finału. Na szczęście po zakończeniu spotkania nie doszło do awantur. Załężny został zdyskwalifikowany na 3 miesiące i na stałe przypięto mu łatkę brutala. W finale „Wojskowi” pokonali 1:0 Pogoń Szczecin.
Wyprzedzenie
Dzięki wygranej z Górnikiem Zabrze (5:0) i bezbramkowemu remisowi w ostatnim meczu z Zagłębiem Sosnowiec w Warszawie (46 lat temu) legioniści wyprzedzili zabrzan i zajęli 6. miejsce. Nie zmieniło to jednak opinii, że mieli za sobą kolejny nieudany sezon.
Mecz | Sezon | Strzelcy |
1996/1997 | ||
1994/1995 | ||
1993/1994 | ||
1987/1988 |
| |
1980/1981 | ||
1974/1975 |
| |
1951 | Brajter II | |
1933 |
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.