Inne czasy Mirosława Modzelewskiego
07.11.2017 19:15
Fot: Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii. Na zdjęciu Mirosław Modzelewski stoi czwarty od lewej strony.
Inne czasy:
Na początku lat dziewięćdziesiątych, po dłuższej przerwie, w składzie Legii Warszawa pojawili się pierwsi wychowankowie od dawna. - To wszystko było takie inne, zupełnie nie przypominające obecnych czasów. Nie było czegoś takiego. Piłkarz był od A do Z uzależniony od klubu. Podpisanie papierów po zakończeniu wieku trampkarza, było wręcz cyrografem. Wychowankom prawie nie udawało się przebić do pierwszego zespołu, bo Legia mogła ściągnąć do siebie praktycznie każdego seniora na zasadzie odbywania w niej służby wojskowej. W stolicy nie dbano o swoich młodzieżowców, bo… nie miało to sensu. Kontrakty dla nich? Ależ po co... Kurczę, inne to były czasy - opowiada Mirosław Modzelewski.
Inne czasy, często przewijają się w myślach i słowach Modzelewskiego, ale trudno nie przyznać mu racji. Mowa o latach, gdy zawodnicy wielu drużyn doskonale rozumieli się z sędziami, często wspólnie ustalając scenariusze boiskowych zdarzeń. To lata, w których trener Władysław Stachurski odpalał kolejne papierosy na ławce rezerwowych. Lokalizacje, jak słynny "Garaż", dla których w obecnych czasach miejsca już wręcz brakuje. Szatnie, od strony ulicy Czerniakowskiej, gdzie wiosną, na ich miejscu, ma rozpocząć się budowa dwóch nowych boisk. Aż sukcesy, do których bezapelacyjnie trzeba zaliczać m.in. półfinał Pucharu Zdobywców Pucharu. To wtedy Marek Jóźwiak straszył Anglików z Manchesteru United uderzeniem w blaszaną obudowę tunelu prowadzącego na boisko przy Łazienkowskiej. Wtedy też Modzelewski rozgrywał być może najważniejszy mecz w życiu w rozgrywkach, w których występ Legii nazywa jednym z największych osiągnięć polskich klubów na arenie międzynarodowej.
Piłkarz z gazety:
Modzelewski wychował się w Piastowie, a do Legii trafił dzięki... ogłoszeniu w gazecie. - W tamtych czasach, człowieka wychowywało podwórko. To tam działo się to, co najciekawsze. Tam grało się w piłkę. Mama chyba widziała, że rozpiera mnie energia. W 1980 roku w „Expressie Wieczornym” pojawiło się ogłoszenie o naborze do legijnej sekcji piłki nożnej. Choć nie było jej łatwo, bo trudno inaczej nazwać samotne wychowanie dziecka, szybko zaprowadziła mnie na pierwszy trening. I to mimo to, że w tamtych czasach dotarcie z Piastowa do stolicy nie było tak szybką sprawą. Na premierowych zajęciach pojawiło się 300 dzieci. Selekcja trwała dobre pół roku. Mnie się udało, zostałem - wspomina. - - Od tamtych chwil minęło ponad 35 lat, ale wiele się nie zmieniło - treningi odbywały się na dwóch boiskach przy Łazienkowskiej, tam gdzie teraz. Był też ośrodek na Fortach Bema, ale tam co najwyżej rozgrywało się kilka meczów w sezonie. Jeśli jechaliśmy na zgrupowanie, to do jednostki wojskowej. Wokół armii kręciło się wszystko. Organizacja była bardzo słaba, o młodzież nikt nie chciał dbać, ale jakoś się to kręciło. Trudno było też o normalny sprzęt. Gdy rozmawiało się o tym z kolegami z Gwardii czy Polonii, to miało się wrażenie, że tam jest niebo, a tutaj, co najwyżej, ziemia. U nas obuwie załatwiało się samemu, choć było o to trudno. Jakoś się te komunistyczne czasy jednak przeżyło. Wielu się nam dziwiło słysząc o brakach przy Łazienkowskiej, w nas pojawiała się pewna zazdrość, ale o zmianie klubu… nie chciało się słyszeć. Legia to była jednak Legia, to przyciągało - dodaje.
Modzelewski po raz pierwszy z seniorami trenował jako osiemnastolatek. Defensora wypatrzył w rezerwach Andrzej Strejlau. - Kończyłem wtedy wiek juniora. Trener Strejlau dał mi szansę. Byłem przez chwilę w pierwszym zespole i wróciłem do rezerw. Potem znowu trafiłem do „jedynki” i wróciłem. I tak cały czas. Tak to się kręciło, skakałem między dwoma drużynami. Zmieniali się trenerzy, a mój status wyglądał podobnie. Na dobrą sprawę coś takiego udało się tylko mnie i Jarosławowi Wojciechowskiemu. Przedarliśmy się przez drużyny młodzieżowe - wspomina były obrońca Legii. - Można powiedzieć, że byliśmy taką złotą młodzieżą klubu. Pomagała nam sytuacja, bo szaleństwa finansowego nie było. Kilku zawodników wyjechało, dla nas tworzyło się miejsce. Mirek zaczynał treningi w grupie Ignacego Ordona, a ja pod okiem legendy, Lucjana Brychczego. Zdarzało nam się grać wspólnie w juniorach. Było o tyle trudno, że Ordon nie był skory, by często puszczać najlepszych ze swojego rocznika na spotkania ze starszymi. W trzecioligowych rezerwach było potem mało wychowanków. Trenowali nas tam emerytowani oficerowie wojska. Bardziej uczyliśmy się dyscypliny, niż piłki. Mniej było boiskowych mechanizmów, ale trzeba było wygrywać, bo to Legia. Modzelewski był dobrym piłkarzem - nieźle grał wślizgiem, był mocny, skoczny i bardzo trudny do przejścia w sytuacjach jeden na jednego - opowiada Wojciechowski, aktualnie dyrektor akademii Zagłębia Sosnowiec, który przy Łazienkowskiej prowadził również kilka roczników legijnej młodzieży.
- Strasznie fajny i koleżeński chłopak. Zawsze uśmiechnięty i sympatyczny. Na boisku był naszym najlepszym zawodnikiem. Jako stoper potrafił odebrać piłkę, rozegrać, a potem włączyć się do ofensywy i strzelić gola. Wybijał się na tle zespołu. Najlepsi dostawali szansę w pierwszym zespole, a on swoimi występami potwierdzał, że na nią zasługiwał. Chociaż nie było tak łatwo. Pamiętam jak poszedłem na jeden z treningów pod wodzą trenera Stachurskiego. Akurat przeprowadzano test Coopera i Mirek stwierdził, że nie chce tyle biegać. Chciał zrezygnować z tego, może mu przeciętnie poszło? Metody trenera Ordona były zupełnie inne. Przekonaliśmy go jednak, że warto spróbować i walczyć o miejsce w pierwszej drużynie - opowiada z uśmiechem kolega Modzelewskigo z zespołu juniorów, Jacek Romańczuk będący obecnie szefem MOSIR-u w Ząbkach.
"Marka Hughes'a przejął Modzelewski"
- Legia motywowała - zawodników i rywali, którzy zawsze chcieli z nami wygrywać. Kiedy przyjeżdżali "Wojskowi", to na stadionach zaczynało brakować miejsc dla kibiców. Nie mogliśmy też zdobywać mistrzostwa Polski. Wiadomo, jaka była w kraju afera... Mecze były sprzedawane, a korupcja obecna wszędzie. Dumą Legii był fakt, że nie było szans by z kimś się ułożyć. Płaciło się za to brakiem dobrych wyników na krajowym podwórku. Zawsze mieliśmy pod górkę. Pamiętam jedno spotkanie w Poznaniu. Jerzy Podbrożny miał z sześć sytuacji, a i tak nie mógł trafić do siatki. Ostatecznie sędzia podyktował rzut karny… Podbrożny strzelił, Lech wygrał 1:0 (28.09.1991). Takich spotkań było od groma. Ustawiano masę meczów, a Legia tego nie robiła i nic tylko się z tego cieszyć. Robiono wiele, by Legia była z dala od mistrzostwa. Z innej strony… Wojskowy klub mógł wziąć praktycznie każdego zawodnika na zasadzie poboru do armii. Druga kwestia, że gdyby Widzew, Lech czy ktoś inny miał takie możliwości, to też korzystałby z nich - twierdzi Modzelewski.
Wychowankowie Ordona czy Brychczego trzymali się razem. - Byliśmy z Mirkiem dobrymi kolegami, urodziliśmy się z resztą tego samego dnia. Ja byłem po prostu rok starszy. Zdarzało nam się wspólnie spędzać urodziny - uśmiecha się Wojciechowski. - przeżyciem były wspólne treningi czy gra z kimś takim, jak Dariusz Kubicki. Dobrym człowiekiem i piłkarzem. Między starszymi a młodymi był jednak dystans, ale to normalne. Grupa bardziej doświadczonych graczy trzymała się razem - byłeś akceptowany lub nie. W całym układzie sporą rolę pełnił alkohol. Niestety, a może stety, nie piłem. Tak zostało też do dziś. Pozytyw jest taki, że zdrowie dopisuje mi cały czas. Oglądam czasem reportaże nadawane w Polsce i niektórzy… są styrani życiem. Nie mogę wtedy żałować abstynencji, ale też pojawia się myśl, że dobrze się stało, że wyjechałem. Zdrowie ma się tylko jedno - mówi były obrońca Legii.
Modzelewski był jednym z trzech wychowanków obok Wojciechowskiego i Alberta Świetlika, którzy debiutowali w podobnym okresie. Defensor i ostatni z wymienionych pierwszy mecz rozegrali tego samego dnia, kiedy zaprezentowali się w przegranym spotkaniu o Superpuchar Polski z Lechem Poznań w 1990 roku. Świetlik strzelił wtedy honorowego gola. - Przeskok piłkarski był ogromny. Uważam się za zawodnika, który bardziej niż na talencie, musiał skupiać się na pracy. Piłka była dla mnie bardzo ważna. Nie każdy w Legii miał takie podejście. Mam poczucie, że dołożyłem jakąś małą cegiełkę do gry warszawiaków i tyle - tłumaczy zawodnik, który w pierwszym zespole wystąpił 31 razy. Modzelewski ma na koncie m.in. pięć meczów w Pucharze Zdobywców Pucharów, w tym spotkanie z Manchesterem United w półfinale rozgrywek. Defensor wybiegł wtedy na murawę w koszulce z numerem... dziesięć, obecnie zastrzeżonym i honorującym Kazimierza Deynę. - Wcześniej wystąpiłem ze Swift Hesperange i Aberdeen, gdzie poznałem choćby Darka Wdowczyka. Ale Manchester… Jakież to było zaskoczenie! To wręcz dziwna decyzja ze strony trenera Stachurskiego. Całą zimę trenowałem z rezerwami. Szkoleniowiec wyciągnął mnie z nich kilka dni przed spotkaniem z Anglikami. Przyszła środa i szkoleniowiec stwierdził, że zagram w pierwszym składzie - twierdzi Modzelewski. - Rozegrał solidne zawody - dodaje Wojciechowski. Legia przegrała w stolicy 1:3, choć prowadziła po bramce Jacka Cyzia. Po golu strzelili Brian McClair, Mark Hughes oraz Steve Bruce. Przy drugiej bramce dla Anglików, Modzelewski, jak mówił komentujący w telewizji Andrzej Szeląg, "przejął Hughesa, ale nie potrafił mu przeszkodzić". Nie mogło to dziwić, bo Legia grała osłabiona po czerwonej kartce Jóźwiaka, a Walijczyk wykazał się w tamtej akcji kapitalnym balansem ciała i uderzeniem. Szukając powodów wstawienia do składu Modzelewskiego, trzeba spojrzeć na brak w składzie Krzysztof Budki, Andrzej Łatki i pauzującego za kartki Kubickiego. - A i tak paradoksalnie lepiej pamiętam spotkania z ekipami z Luksemburga i Szkocji - dodaje i wspomina dalej. - Nie szło nam w lidze, bo Legia nie potrafiła „spiąć” się na spotkania na krajowym podwórku. To taka przypadłość, która do dziś pojawia się przy Łazienkowskiej. Nie brakowało świetnych zawodników, ale czasami brakowało mentalnego podejścia.
Modzelewski rozegrał w Legii 31 meczów, Wojciechowski - czternaście, a Świetlik dziesięć, do których dorzucił dwa gole. Losy potoczyły się tak, że każdy z nich spróbował emigracji. "Wojciech", jako młody człowiek, zdecydował się na Francję i jako jedyny wrócił potem do kraju. Świetlik przez Nową Zelandię trafił do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej próbował jeszcze zaczepić się w ekstraklasie, rozegrał choćby sześć meczów w Sokole Tychy (1997), ale zdecydował się na wyjazd. Po drodze pracował w hotelu ojca, gdzie Legii w latach dziewięćdziesiątych zdarzało się nocować przed meczami. Teraz mieszka w Massachusetts. Amerykański sen miał również zdominować życie Modzelewskiego, który wyjeżdżał z torbą pożyczoną od legijnej magazynierki.
American dream:
- Nie dało się odejść z Legii za darmo. Żeby zmienić klub, trzeba było odbyć dwuletni okres karencji. Prawo Bosmana czy Webstera nie istniało, a za młodych graczy mało kto chciał zapłacić pieniądze. Takie były czasy. O zainteresowaniu innych klubów nie słyszałem, bo występując w Legii trudno było o tym myśleć. Pod koniec mojego pobytu w klubie, zacząłem zastanawiać się nad emigracją. Żona wylosowała zieloną kartę i doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie wyjechać. Inna sprawa, że na początku spodziewałem się czegoś innego. Miało być pięknie, cudownie. Miał być amerykański sen. Były za to myśli o powrocie. Nawet do niego doszło. Wsiadając do samolotu, byłem w kontakcie z Amiką Wronki, która awansowała do najwyższej klasy rozgrywkowej. Przyleciałem, czekałem na telefon, a ten milczał. Potem usłyszałem, że po awansie działo się tyle, że zapomnieli... Spotkałem kolegę, który stwierdził, żebym pograł z nimi w Ursusie. Poszedłem i pokazywaliśmy fajną piłkę, aż miło się to wspomina. Walczyliśmy o awans z Dolcanem Ząbki. Nie mieliśmy jednak prawa tego dokonać. W Ząbkach wszystko zostało odpowiednio poukładane. Piłkarsko byliśmy lepsi, ale nie mogliśmy awansować - mówi z lekką goryczą Modzelewski. - Po pół roku zaproponowano mi w Ursusie dobre, jak na tamte czasy, warunki finansowe. Uważałem jednak, że działałoby to trochę jak oszukiwanie innych zawodników. Dostawałbym duże pieniądze, a wielu zawodników w tym czasie łączyło treningi z pracą. To nie byłoby fair, a po drugie miałem przeświadczenie, że gra w trzeciej lidze byłaby stratą czasu. Proponowano mi testy w Jezioraku Iława i Petrochemii Płock. Żona wróciła na tydzień i powiedziała, że tak czy tak nie zostanie na stałe w Polsce, a na taką odległość nie da się żyć. Zaproponowała, byśmy jeszcze raz spróbowali rozkręcić życie za Oceanem. Spróbowaliśmy - wspomina.
- Wróciłem, a losy potoczyły się tak, że zdobyłem dwukrotnie amatorskie mistrzostwo USA. Sukcesy malutkie, ale były. Trenowałem nawet z Chicago Fire, tuż po stworzeniu drużyny. Na zajęciach spotykałem wtedy Piotrka Nowaka, Romana Koseckiego i Jurka Podbrożnego. - Na początku trenowałem z Chicago Fire, wręcz tuż po stworzeniu drużyny. Spędziłem tam ponad trzy miesiące razem z Piotrkiem Nowakiem, Romanem Koseckim i Jerzym Podbrożnym. Byłem jednak testowany. Łączyłem pracę z treningiem. Kiedy wyjeżdżali na serię meczów poza Chicago, przerywałem treningi i szedłem do pracy. Wracali, a ja od nowa musiałem szukać formy. Po trzech miesiącach chciałem to przerwać, ale dostawałem telefony z prośbą o powrót. I tak to się wahało: odchodziłem i wracałem. Trener Bob Bradley w końcu przyszedł do mnie i powiedział, że sprawdzą mój background. Chcieli dokładnie wiedzieć czy nie zagrałem przypadkiem w reprezentacji Polski, co mogło ostatecznie zamknąć mój temat w Fire. Chcieli mnie zarejestrować jako Amerykanina, choć miałem tylko zieloną kartę. Ostatecznie nie dało się załatwić formalności. Przerwałem też treningi, bo nie dostawałem za to pieniędzy, a rodzinę trzeba było utrzymać. Rok później dostałem obywatelstwo, ale było za późno. Mam jednak tę wewnętrzną satysfakcję, że trenowałem z drużyną, która zdobyła potem mistrzostwo MLS, z trzema świetnymi Polakami w regularnym składzie. Miło wspominam tę trójkę, było super. Może przyniosłem im szczęście - śmieje się Modzelewski.
Były zawodnik Legii wciąż grał w piłkę, co nie zmieniło się nawet do dziś. - Grałem na poziomie amatorskim. Wiązało się to z pracą i łączeniem treningów. Niektóre kluby jednak płaciły za występy w meczach. Tak było z ekipą Schwaben mającą niemieckie pochodzenie. Tam udało się odnieść najwięcej sukcesów. To był świetnie zorganizowany klub. Cały czas trzeba było jednak wstawać rano, przepracować dziesięć godzin, bo tyle wynosi tu czas pracy, a dopiero potem jechało się na boisko. Wtedy był wyższy poziom, bo MLS nie było tak rozwinięte i wielu niezłych zawodników prezentowało się w takich ekipach. - Mimo 47 lat na karku, cały czas jeszcze gram. Powoli, powoli zaczynam to ograniczać, ale występuje jeszcze w Wiśle Chicago. Doszło do tego, że czasami tworzę parę stoperów wspólnie ze swoim… synem. Pojawiam się na boisku, gdy jestem potrzebny - mówi Modzelewski. Syn, o którym mówi, to człowiek wychowany w miłości do Legii. - Marcin to legionista z krwi i kości. Ogląda każdy mecz. Często powtarza, że od poniedziałku już czeka na kolejne spotkanie warszawiaków i aż za dużo o tym myśli. Pracuje, gra w piłkę, ale niezależnie od pory i innych zajęć, ogląda każdy mecz warszawiaków. W styczniu Legia zawita do nas, do USA. Chyba nie uda mi się wyrwać na Florydę, ale mój syn jest zdecydowany, by polecieć i zobaczyć mistrzów Polski - mówi.
Odwiedziny, tylko na chwilę:
Jak wygląda życie na emigracji wśród Polaków? - Duża rywalizacja. Powiem w ten sposób i nawet nie ma sensu dalej ciągnąć tego tematu - ucina kwestię Modzelewski. - Na pewno nie wrócę do Polski. Kontakty ze starymi znajomymi się ucięły - mówi. Faktycznie, nie ma z nim kontaktu. Do dziś zdarza mi się rozmawiać z kilkoma kolegami, ale Mirek jest w USA. Był pomysł na spotkanie całego zespołu po latach, ale nie każdego da się szybko odnaleźć. Z grupą pięciu-sześciu chłopaków zdarza nam się spotkać na boisku czy w barze i pogadać o starych czasach. Mam nadzieję, że ma pan numer do Mirka, fajnie byłoby się znowu zgadać - dodaje Romańczuk.
- Czasem pojawiam się w Warszawie. Odkąd wyjechałem, odwiedziłem nowy stadion Legii raz. Bardzo ładnie to teraz wygląda. Fajnie się stanie, gdy powstanie ośrodek i zmieni się wreszcie kwestia trenowania na dwóch boiskach od lat. Byłem na meczu z Polonią, gdy trenerem był Maciej Skorża. Bilety dla mnie i syna załatwił pan Jacek Magiera. Powiedział, że nie może być tak, że przyjechałem do Polski i nawet nie zobaczę meczu. Wręcz nakazał mi pojawić się przy Łazienkowskiej. Bardzo miło wspominam to spotkanie. To przyjemny i konkretny człowiek. Cieszę się, że zdobył mistrzostwo Polski i jednocześnie strasznie mi go teraz szkoda. Nie da się jednak wszystkiego od razu udźwignąć. Był ofiarą sukcesu. Nasycona drużyna ma wielki problem z powrotem, potrzebny jest nowy kop. Wiem to z doświadczenia - opowiada Modzelewski.
Jak obecna Legia podoba się Modzelewskiemu? - Widać, że drużyna zaczyna z powrotem wychodzić na prostą. Ostatnie miesiące były trudne: fajna gra w pucharach, walka o mistrzostwo Polski, a potem krótkie urlopy i znowu bitwa o Ligę Mistrzów i Europy oraz gra na krajowym podwórku. Temu towarzyszy wielka presja. Kiedy człowiek cały czas gra, musi wygrywać i zdobywa tytuł to pojawia się euforia. Ale po dziesięciu dniach przerwy nie da się od razu wrócić na najwyższy poziom. Nawet Real z tak krótkim urlopem miałby trudności z błyskawicznym powrotem na wysokie obroty. To trochę inna skala, ale ludzie są jednak podobni. Drużyna zawsze potrzebuje nowego kopa. Wiele osób nie wierzy teraz w Romeo Jozaka, ale słuchając jego wypowiedzi widzę w nim mądrego człowieka. Myślę, że naprostuje Legię i wszystko pójdzie w dobrą stronę - uważa.
Narkotyk:
- Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych jako 23-latek, mieszkam tam dłużej, niż nad Wisłą. Nie ma mowy o tym, bym się stąd ruszył. Stany są jak narkotyk. Wystarczy raz przyjechać, by potem ciągnęło do ponownych odwiedzin. Życie tutaj przyciąga. Jest o wiele… łatwiej? Ładniej? Polska cały czas rozwija, ale… Nie ma tego luzu, co tutaj. Prawdziwe jest, że jeśli tylko będzie się chciało pracować, to w USA będzie się to robiło i nieźle przy tym zarabiało. Ciężka praca pozwala osiągnąć sukces. Sam jestem elektrykiem. Zajmuję się prądem przy budowie nowych domów. W tym kraju nie ma wielkich zabezpieczeń socjalnych, trzeba o wszystko zadbać samemu, ale można to zrobić. Inna rzecz, że ktoś chorujący, ale bez ubezpieczenia, nigdy nie zostałby zostawiony na ulicy na pastwę losu. Jak chorować, to tylko w USA.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.