Jakub Rzeźniczak: To był szalony rok
21.12.2016 14:00
Kuba dla Ciebie ten rok to prawdziwy roller coaster. Powiedzieć, że przeżywałeś huśtawkę nastrojów, to nic nie powiedzieć.
- Mój przykład pokazuje dobrze, jaka jest piłka nożna i jak szybko się w niej wszystko zmienia. W połowie maja zdobyliśmy dublet, a ja zostałem najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii klubu. A w sierpniu już wiele osób widziało mnie poza klubem. Akcja była więc bardzo dynamiczna. Teraz mamy grudzień i można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy. Widać po tym, jak piłka jest szalona, jak szybko wszystko się zmienia. Cały czas trzeba walczyć o swoje, by z tego konia nie spaść.
Podsumujmy sobie krótko to co się wydarzyło. Do maja wszystko układało się w miarę dobrze. Czułeś się dobrze fizycznie po maltańskich zgrupowaniach, sezon skończyliście tytułem mistrza Polski. Chyba większość pozytywów?
- Na początku roku narzekałem na uraz – podczas przygotowań, kontuzja wyeliminowała mnie też z rundy finałowej, ale ogólnie pełna zgoda – było pozytywnie. Najważniejszy był cel nadrzędny – mistrzostwo Polski i to udało się zrealizować. Dwa cele założone przez klub i drużynę wykonaliśmy, do tego momentu wszystko było, jak należy.
Z perspektywy czasu jak wspominasz trenera Czerczesowa i jego treningi?
- Złego słowa nie powiem o trenerze. Zajęcia były naprawdę ciężkie, ale jestem takim zawodnikiem, który bazuje na aspektach fizycznych. Mnie więc taka praca nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Taki okres przygotowawczy jak na Malcie mi odpowiadał, można powiedzieć nawet, że byłem jego zwolennikiem. To fajny człowiek, dobry trener. Bardzo sprawiedliwy, grali tylko ci, którzy aktualnie byli w najwyższej dyspozycji.
Jesteś takim zawodnikiem, który lubi czuć zaufanie trenera, bo jak go brakuje, to zaczynasz się zapętlać i pogrążać?
- U trenera Czerczesowa nie zawsze grałem, ale miałem świadomość, że jak będę ciężko pracował, to dostanę swoją szansę. Tak było choćby po meczu z Termaliką, kiedy wskoczyłem za Michała Pazdana i nie jest powiedziane, że nie grałbym do końca sezonu w wyjściowym ustawieniu, gdybym nie złapał kontuzji przed spotkaniem z Zagłębiem Lubin. Naderwałem mięsień przywodziciela i już nie grałem do końca. Ogólnie było tak, że każdy kto czekał na swoją szansę był pewien, że z czasem ją dostanie. Potem wszystko się bardziej skomplikowało, ale to długa historia.
Wydawało się, że tworzycie zespół, który musi siłą rozpędu iść dalej. Zmienił się trener i wszystko runęło. Co takiego się stało? Dlaczego nie szło wam z Hasim?
- Słabo to wyglądało i nie ma się co oszukiwać. Awans do Ligi Mistrzów zawdzięczamy w dużej mierze dobremu losowaniu. Trafiliśmy na Dundalk, a z każdym innym rywalem byłoby bardzo ciężko. Gra nam się wtedy nie układała i najlepiej pokazywała to liga, gdzie potraciliśmy dużo punktów. Od początku coś nie trybiło i każdy w drużynie zdawał sobie z tego sprawę. W naszej grze nie było widać ani stylu, ani pomysłu na to, jak wygrywać i jak rywala zaskakiwać. Nie trybiło, nie trybiło aż w końcu się zepsuło. Wiele czynników się na to złożyło, choćby to jakim Besnik Hasi był człowiekiem, jak podchodził do innych ludzi, jakie miał wymagania. Jedno mówił, a później robił co innego. Lista jest naprawdę długa i pewnie musielibyśmy siedzieć tutaj do nocy, aby wszystko wymienić.
Powstało wiele legend na ten temat – m.in. że drużyna obraziła się na Albańczyka ponieważ nie puścił wszystkich na twój ślub i wesele. Może wyjaśnijmy przy okazji, jak to w końcu było. Wszyscy iść nie mogli, bo zdaje się, że wszyscy nawet zaproszeń nie dostali.
- Była zaproszona grupa zawodników, która była na tym weselu. Trener im pozwolił, ale o 23. mieli być z powrotem na zgrupowaniu w Warce. Wesele się więc jeszcze dobrze nie zaczęło, a już musieli z niego wychodzić. A następnego dnia ta grupa graczy miała dwa treningi. Dla nas to było zaskoczenie, bo spotkałem się z trenerem przed rozpoczęciem przygotowań. Poinformowałem, że mam wesele, że zaprosiłem kilku kolegów i cały polski sztab szkoleniowy. Mówiłem, że wszystko było ustalane z trenerem Stanisławem Czerczesowem, który się na to zgodził. Usłyszałem, że jeśli tak było ustalone, to on nie będzie robił problemów, nie będzie nic zmieniał. Ucieszyłem się, ale po 40 minutach dostałem telefon, że trener zasugerował ludziom w sztabie, że nie jest wskazane by na wesele jechali. I taki właśnie był Hasi, mnie powiedział, że się zgadza, a trenerom by mi odmówili. A przecież mógł po prostu powiedzieć, że potrzebuje cały sztab na miejscu i ja bym to uszanował. Tak później było w wielu innych sprawach, dlatego nie łączyłbym akurat kwestii mojego ślubu z tym, co się działo później. Nieporozumienia się zdarzają, trener był nowy. Chciał mieć wszystkich piłkarzy i współpracowników przy sobie i ja to rozumiałem. Natomiast brakowało mi zrozumienia. Ślub i wesele to nie urodziny, z zasady bierze się je raz w życiu. Trzeba załatwić sporo formalności przed uroczystością i po. A kiedy zadzwoniłem po weselu, że chciałbym być na obozie w poniedziałkowe popołudnie by nie zostawić z kilkoma sprawami żony i załatwić formalności, to usłyszałem, że mam być na 9 rano na treningu. Dobrze, że miałem kolegę, który wstał o 6 rano i mnie zawiózł. Przy wejściu na boisko cała drużyna mnie podrzucała… cieszyłem się, że przeżyłem (śmiech).
A jak to jest w innych klubach, gdy piłkarz bierze ślub?
- Sprawdzałem to i np. Maciek Makuszewski dostał wolne od czwartku do wtorku by na spokojnie mógł sobie wszystko pozałatwiać, przygotować. To nie jest impreza w domu, że zaprosi się gości, po ich wyjściu wsadzi naczynia do zmywarki i po sprawie. To jednak najmniejszy problem, nie miało to potem wpływu na to, co się dalej działo. Chcę tylko za pomocą tego przykładu pokazać, jakim był człowiekiem.
To jakim był? Ja mogłem zaobserwować, że potrafił przy całej drużynie kogoś opieprzyć, ciągle krzyczał, wszędzie widział amatorów poza sobą – jedynym profesjonalistą. Przez to mało osób w klubie go lubiło.
- Gdy przychodzi nowy trener, w dodatku z innego kraju, to jest niewiadomą. Każdy się stara by dobrze wypaść, by nie podpaść i przede wszystkim chce go poznać. Nie wiedzieliśmy jaki Hasi był wcześniej, staraliśmy się go uczyć i rozumieć. Nawet gdy pewnych decyzji nie rozumieliśmy, to staraliśmy się robić swoje. Nikt się nie obrażał. Dlatego wkurzały mnie informacje, który pojawiały się w mediach, wśród kibiców. Jak choćby ta, że podburzam kolegów przeciw trenerowi. To mnie bolało, ponoć robiłem to razem z Brzytwą – a śmiejąc się, Tomek to tyle w szatni mówi, że mógł co najwyżej buntować siedzącego obok Łukasz Brozia. Wiadomo, że nam nie szło, więc rozmawialiśmy w szatni o tym, dlaczego tak to wygląda. To normalne. Nigdy nie było jednak żadnego buntowania. Siedziałem na ławce, na trybunach i nic nie mówiłem, skoro tak się działo dla dobra zespołu. Wkurzało mnie to, ale nie robiłem tragedii, pracowałem dalej i tyle.
Mijały kolejne tygodnie, a nie było widać obiecanego stylu gry, wyniki w lidze były kompromitujące. A trener na konferencjach prasowych zaczął wskazywać winnych z nazwiska. Najbardziej oberwało się tobie, Brzyskiemu i Vranjesowi. Masz wiedzę, dlaczego akurat wam?
- Myślę, że dużym błędem trenera było to, że po każdym meczu winni byli zawodnicy, a on sam nie miał sobie nic do zarzucenia. Zawsze byli gracze, którzy zagrali słabo, którzy nie wypełnili założeń, piłkarzy w kadrze było za mało, były kiepskie przygotowania, a poza tym było Euro… Myślę, że trener powinien czasem zdjąć presję z zawodników i wziąć samemu coś na klatę. Krytykował nas po meczu, w którym zagraliśmy trójką obrońców. Szkoda tylko, że nie wspomniał o tym, że takim ustawieniem trenowaliśmy z nim w sumie 10 minut. Ja w takim ustawieniu grałem pierwszy raz w życiu. Podobnie jak większość chłopaków, która wystąpiła w tym spotkaniu. Graliśmy w eksperymentalnym zestawieniu, mecz nie wyszedł, a po ostatnim gwizdku trener stawia zarzuty o brak zaangażowania ze strony swoich graczy. Twierdzenie, że nie wszyscy chcieli wygrać ten mecz, z ust trenera – to absurd. Takie rzeczy nie dzieją się w Legii. To najgorsze słowa, jakie piłkarz może usłyszeć od trenera.
Doszło do tego, że kibice nie potrafili się cieszyć tak jak potrafią, z upragnionego awansu do Ligi Mistrzów bo wcześniej wymęczyli się oglądając mecz z Dundalk. U was też radość była trochę stłumiona?
- Atmosfera była średnia. My się cieszyliśmy, ale też była to radość stłumiona. Styl nie był najlepszy, ale akurat o tym za 10 lat nikt nie będzie pamiętał. Dla nas najważniejszy był awans. Przeżywaliśmy to i analizowaliśmy. To był jednak sukces ogromnych rozmiarów.
Ty w tym meczu nie zagrałeś.
- Miałem pretensje do trenera – już nie jako zawodnik, ale jako człowiek. Na takie spotkanie wszyscy czekaliśmy wiele lat.
Wszystko pękło po meczu z Borussią – po meczu wyglądaliście jak zbite psy, a trener na konferencji opowiadał, że nic się nie stało, że przed wami ważniejszy mecz z Zagłębiem. Czuliście w szatni, że naprawdę nic się nie stało?
- Dwa dni przed meczem trener mówił mi, że będę grał na pozycji pół lewego stopera, trenowałem do końca tak, jakbym miał grać. W dniu meczu w hotelu zszedłem na kawę i kierownik drużyny mnie się pyta czy trener ze mną rozmawiał. Odparłem zgodnie z prawdą, że nie. I wtedy dowiedziałem się, że mecz obejrzę z trybun. Wtedy się naprawdę zdenerwowałem. Hasi zwykle gdy miał ktoś nie grać, brał go na bok przed odprawą i tłumaczył skąd taka decyzja. Wtedy nie zamienił ze mną nawet słowa. To był dla mnie najbardziej dołujący moment, czułem się zgnojony. Uważam, że takich rzeczy się nie robi. Gdyby trener powiedział, nie widzę cię dziś w składzie, bo nie – to w porządku – siadam na trybunach. Ale on wysłał do mnie Konrada Paśniewskiego, który sam źle się czuł przekazując mi taka informację.
Nie tylko w tobie coś pękło, bo po meczu zarząd doszedł do wniosku, że ten trener nie da rady udźwignąć ciężaru i postawił na Jacka Magierę. Można powiedzieć, że wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Już po kilku dniach zagraliście fantastyczny mecz z Lechią wygrywając 3:0 z liderem i był to najniższy wymiar kary. Skąd taka przemiana?
- W takich przypadkach często mówi się o efekcie nowej miotły. Coś w tym chyba było, ale mam wrażenie, że cała szatnia po prostu głęboko odetchnęła. Cześć graczy odżyła, część poczuła swoją szansę i chciała się dobrze zaprezentować. To nie jest też tak, że trener dotknął klamki w szatni i wszystko się zmieniło. W końcu ktoś nas poustawiał na boisku i przydzielił właściwe zadania. Przez pierwsze pięć dni z trenerem Jackiem Magierą zrobiliśmy więcej zajęć taktycznych, niż przez poprzednie trzy miesiące z trenerem Hasim. Wszyscy szybko załapali, jak i gdzie mają się poruszać po boisku, wiedzieli też dlaczego i w jakim celu.
Hasi sprowadził trzech piłkarzy. Oni też szybko się przekonali do trenera Magiery? Rozmawialiście z nimi na temat zmiany? Wcześniej mówiło się o podziałach, że oni dostawali wszystko za darmo?
- Nie, takich rzeczy nie było. Oczywiście nerwy były, zawsze gdy się nie gra, to jest złość. Ale to normalne. Nikt nie miał o to pretensji do nowych chłopaków. Obserwując z boku, widziałem lekkie obawy u Vadisa czy Thiboult , że zostaną teraz na bocznym torze. Ale jak widać, zmiana wyszła im na dobre, obaj grają jeszcze lepiej niż przedtem u Hasiego. Gdyby ktoś mi w sierpniu powiedział, że Vadis będzie najlepszym graczem ligi, to bym nie uwierzył. A teraz obok Miro Radovicia jest najlepszym graczem, z jakim kiedykolwiek w Legii grałem. Trener Magiera wzniósł ich jeszcze na wyższy poziom i grają naprawdę fajny futbol. Obaj mają też duże zaufanie do trenera, wiedzą że ciężka praca popłaca, że grają najlepsi.
Na ciebie indywidualnie to też podziałało – przestałeś popełniać błędy, wróciłeś do wysokiej dyspozycji. Problem leżał w głowie i Magiera do niej dotarł?
- Nie miałem jakiejś dłuższej czy specjalnej rozmowy po przyjściu trenera Jacka Magiery. Wziął mnie na 15 minut po meczu z Pogonią, który mi nie wyszedł. Powiedział, że takie jest życie, że czasem się popełnia błędy, ale trzeba się po nich podnieść i iść dalej. Od tamtego momentu już wszystko było tak, jak należy. To jest spory komfort, gdy się wie, że druga osoba na ciebie liczy, ale w razie kłopotów, ty możesz liczyć na nią. Wtedy jest też duża motywacja by takiej osoby nie zawieść. Taka świadomość i ściągnięcie pewnych rzeczy z głowy, bardzo mi pomogło.
Podczas lotu do Lizbony oczy ci rozbłysły na widok trenera Jacka Magiery.
- Nie ukrywam, że cieszę się, że został zmieniony trener. Sądzę, że nie tylko ja, ale większość pracowników w klubie miało podobne odczucia. Z rozmów wynika bowiem, że Besnik Hasi nie był zbyt lubianą osobą. Natomiast trenera Magierę znam od kilkunastu lat, gdy przychodziłem do Legii on wprowadzał mnie wtedy jako piłkarz do szatni. Później był asystentem kolejnych trenerów, zawsze mi pomagał, gdy miałem problemy. Ale jak trzeba było mnie ochrzanić, to mi się ostro dostawało i co ważniejsze, przynosiło pożądany efekt.
W swojej karierze zagrałeś już mnóstwo meczów w europejskich pucharach, ale Liga Mistrzów to jakby inna bajka. Który mecz był najlepszy, który będziesz wspominał latami i pokazywał go dzieciom?
- Z pewnością mecz z Realem w Warszawie i Sportingiem przy Łazienkowskiej. Z uwagi na fakt, że to pierwsze spotkanie rozgrywane było bez kibiców, stawiam na to drugie zdarzenie. Dawno już nie cieszyliśmy się tak, jak po spotkaniu z ekipą z Lizbony. Poprzednia taki wybuch radości był po Spartaku Moskwa i awansie do Ligi Europy. Była euforia. Natomiast mecz ze Sportingiem był takim fajnym i godnym zwieńczeniem 100-lecia klubu. Gdybyśmy rok temu założyli, że wejdziemy do Ligi Europy z trzeciego miejsca grupy Ligi Mistrzów, w której byli Real, Borussia i Sporting, to mało kto by w to uwierzył. To był fajny czas dla klubu, też będę go długo pamiętał – i bardziej pod kątem pozytywnym.
W lidze zaczęliście grać tak, jak Legia w latach 90-tych – nie ma przebacz. Ale do Lechii i Jagiellonii wciąż tracicie kilka punktów. To niepokoi, czy jesteście spokojni i pewni tego, że to kwestia czasu, kiedy Legia będzie pierwsza?
- Myślę, że jak dalej będziemy grać tak, jak ostatnio i podtrzymamy formę wiosną, to stratę nadrobimy. W takiej dyspozycji jak obecnie, jesteśmy w stanie wygrać każdy mecz w lidze. Trafiło nam się potknięcie z Wisłą Płock, szkoda. Ale taka jest piłka, czasem zdarzają się niespodzianki. Każdy zespół wcześniej czy później się potyka, pojawia się lekka zadyszka.
Po meczach z szatni słychać śpiewy, radość jest ogromna. Pamiętasz by kiedyś byłą taka atmosfera w szatni Legii?
- Gdy przychodziłem do Legii to zdecydowanie lepsza była atmosfera poza boiskiem – wszyscy się spotykali, poznawali. Ale w szatni takiej atmosfery nie było przez te 12 lat, odkąd jestem przy Ł3. Duża zasługa w tym Vuko, który daje czadu i zaraża wszystkich swoją pozytywną energią.
Taka banda świrów w wydaniu warszawskim?
- Tak, Vuko w tamtej szatni chyba też był w Koronie. Trochę tego u nas wprowadził i to pozytywnie wpływa na zespół.
Zanim wrócicie do treningów, do rywalizacji, będzie czas na zasłużony odpoczynek – gdzie wyjeżdżasz? Święta z rodziną czy na plaży?
- Ja co roku tak samo – jadę do USA, do Miami. Chcemy tam odpocząć i się zresetować. Poza tym spędzimy też w Polsce trochę czasu z rodziną. A potem do roboty. Ten rok dał nam tyle pozytywnych bodźców, że nikt nie będzie miał problemu z powrotem do pracy.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.