Domyślne zdjęcie Legia.Net

Jan Mucha: Warto było czekać dwa lata

Redakcja

Źródło: Życie Warszawy

17.09.2007 02:16

(akt. 22.12.2018 05:14)

- Dwa lata bycia rezerwowym robi swoje. Powoli zacząłem jednak wchodzić w rytm meczowy i od razu są efekty. Nikomu nie życzę tak długiego siedzenia na ławce - mówi bramkarz Legii Warszawa, <b>Jan Mucha</b>. W piątkowym meczu z Widzewem Słowak skapitulował po strzale przeciwnika po raz pierwszy od 634 meczowych minut. To ósmy wynik w historii całej polskiej ligi oraz trzeci spośród golkiperów klubu z ulicy Łazienkowskiej 3.
Po piątkowym zwycięstwie nad Widzewem koledzy z drużyny już chyba nie mówią do Pana „Rekord”. - To były tylko takie żarty. Ulżyło Panu po puszczonym golu? - Nie, żałuję, że piłka wpadła do siatki. Miałem ją już na rękawicy. Po 634 minutach jednak skapitulowałem. Ale ja w wyliczenia się nie bawię. Od tego są dziennikarze. To prasa podgrzewała atmosferę i liczyła moje minuty bez straty gola. Dla mnie to nie ma znaczenia. Wychodząc na boisko, nie myślę o tym, jak długo nie puściłem gola, tylko koncentruję się, żeby przez najbliższe 90 minut piłka nie wpadła do siatki. Najważniejsze, że wygraliśmy siódme spotkanie i ustanowiliśmy rekord. Ale to już historia. Przed nami kolejne mecze, które też trzeba wygrać. Z mistrzem Polski nie puścił Pan gola, a z broniącym się przed spadkiem Widzewem tak. - Widzew grał świetnie. Patrząc na umiejętności łódzkich piłkarzy, uważam, że drużyna zajmuje zbyt niskie miejsce w tabeli. Widzew zasługuje na lokatę w jej środku. To był dla nas bardzo trudny mecz, trudniejszy niż w Lubinie z Zagłębiem. Bo Widzew zagrał na 120 procent swoich możliwości. A gola straciliśmy wówczas, gdy kibice zaczęli opuszczać trybuny. W ostatnich dziesięciu minutach pierwszej połowy czułem się, jakbym nie uczestniczył w meczu ligowym tylko sparingowym. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. Są bez sensu. Przykro mi. Fani i zarząd naszego klubu powinni się dogadać. Piłka nożna jest dla kibiców. Nie spodziewałem się, że może dojść do takiej sytuacji. Pod koniec meczu kibice zaczęli Was jednak dopingować. - I to jak! Aż mnie ciarki przeszły. Nam doping jest bardzo potrzebny i chciałbym, aby był na każdym meczu. Przez dwa lata praktycznie nie broniłem, więc potrzebuję wsparcia kibiców. Czy choć raz życzył Pan Łukaszowi Fabiańskiemu wpadki w meczu albo kontuzji? - To nie w moim stylu i nie o to chodzi. Na pozycję w wyjściowej jedenastce trzeba zapracować. Trener Krzysztof Dowhań ustawia treningi pod Pana. Słabiej spisywał się Pan na przedpolu, więc zaaplikował dośrodkowania z drucianymi stojakami ustawionymi na polu karnym. - Sporo rozmawiamy z trenerem i pan Krzysio nie ukrywał, że ja mam być numerem jeden w bramce. Pewnie dlatego próbuje poprawić to, co miałem najsłabsze, czyli grę na przedpolu. Z meczu na mecz czuję się między słupkami lepiej i pewniej. To nie jest przypadek, że trener Dowhań wyszkolił najlepszych polskich bramkarzy. Mam ogromny szacunek do niego za kunszt i sposób pracy. Po prostu mu ufam. A teraz czuję ogromny głód gry i chciałbym wystąpić w meczach o Puchar Ekstraklasy, które zaczynamy we wtorek, a także o Puchar Polski za tydzień. Chcę zdobyć w tym sezonie wszystkie trofea, grając na boisku, a nie siedząc na ławce. Dwutygodniowa przerwa chyba Wam nie posłużyła. - To prawda. W pierwszej połowie szło nam ciężko. Nie zagraliśmy na sto procent swoich umiejętności, jak chociażby z Zagłębiem Lubin. Jednak z czasem zaczęliśmy się rozkręcać i w końcówce meczu graliśmy już tak, jak przed przerwą. Czy przed sezonem wierzył Pan, że będzie pierwszym bramkarzem? - Wierzyłem i przez dwa lata czekałem na swoją szansę. Warto było.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.