Liga w loży szyderców
06.11.2007 12:22
Trzynasta kolejka Orange Ekstraklasy dla nikogo nie okazała się specjalnie pechowa, ale w kilku aspektach na pewno była wyjątkowa. Niemal każdy mecz miał swojego bohatera lub antybohatera, niemal w każdym spotkaniu można było obserwować niekonwencjonalne popisy piłkarzy, które na długo zapiszą się w pamięci kibiców, choć nie wszystkie miały cokolwiek wspólnego z futbolem na pierwszoligowym poziomie.
Po spotkaniu ŁKS-u z krakowską Wisłą nie sposób będzie zapomnieć wyczynu, bądź co bądź, zawodowego snajpera – Marcina Klatta. Napastnik gospodarzy już na początku meczu znalazł się w wybornej sytuacji, najpierw sam na sam z golkiperem lidera Orange Ekstraklasy, a po minięciu go zwodem, sam na sam z pustą bramką. I kiedy wszyscy spodziewali się przełamania niemocy strzeleckiej łodzian, Klatt postanowił udowodnić, że w futbolu wszystko jest możliwe po czym zaprzepaścił idealną okazję, a kibiców, trenerów, sztab medyczny obydwu drużyn, partnerów z boiska, rywali i na koniec samego siebie wprawił w całkowite osłupienie. Niby pomógł mu w tym trochę interweniujący Cleber, niby szesnaście metrów to nie jest najkrótszy dystans umożliwiający trafienie w blisko siedmio i pół metrową, pustą bramkę, a jednak młody napastnik fantastycznie sprawdził wytrzymałość nerwową ponad trzech tysięcy fanów, którzy całkowicie zasłużyli na miano najbardziej wyrozumiałych kibiców w całej lidze. No, przynajmniej dla swoich piłkarzy, bo dla prezesa Daniela Goszczyńskiego cierpliwości fanów niestety już nie wystarczyło. Warto zauważyć, że cała wyżej opisana sytuacja uświetniła jubileuszowy, dziesiąty w tym sezonie mecz ŁKS-u bez strzelonego gola. Mecz, dodajmy, przegrany.
O ile porażka łodzian z Wisłą nie była niespodzianką, o tyle w spotkaniu Cracovii z Zagłębiem Lubin doszło do sensacji i bynajmniej nie chodzi o końcowy rezultat. Na uwagę piłkarskiej Polski zasługuje gol Piotra „Nędzy” Włodarczyka – gol ważny, bo pierwszy strzelony przez tego zawodnika w nowych barwach. Wprawdzie kazał nań czekać długich trzynaście kolejek, ale w końcu trafił, i to jak: uderzał na dwa tempa, najpierw tylko markując strzał zgasił dośrodkowaną piłkę, później zachwiał się na szczudłowatych nogach, czym zmylił Marcina Cabaja, chwilę jeszcze odczekał jakby rozważając wykonanie wyroku, aż w końcu skierował futbolówkę do siatki i szczerze radował się z dziewięćdziesiątej bramki w pierwszej lidze. Mocno wzruszeni kibice najwyraźniej byli przygotowani na taki obrót wydarzeń, bo gremialnie wyciągnęli białe chusteczki i od tego momentu machali już nimi do ostatniego gwizdka arbitra, co podobno miało również związek z trenerem Majewskim i ósmą porażką Cracovii w tym sezonie. Ale to chyba zbyt pochopne wnioski, ponieważ szkoleniowiec gospodarzy zupełnie mimo uszu puszczał rytmiczne przyśpiewki trybun w rodzaju „Najwyższa pora, by zwolnić Stefka Doktora”.
Do zmiany szkoleniowca doszło natomiast w Sosnowcu. Zagłębie zaimportowało zza oceanu Romualda Szukiełowicza, który zastąpił Andrzeja Orzeszka i natychmiast przerwał przykrą passę porażek beniaminka dzięki bezbramkowemu remisowi z Widzewem Łódź. Niezwykłą ambicją w tym meczu popisywał się Grzegorz Piechna, który po powrocie z zesłania w Rosji, kompletnie nie może wyregulować celownika. W sobotę zasłużył jednak na pochwałę, bo wreszcie popisał się jednym groźnym uderzeniem, po którym trafił w słupek, a to dobrze rokuje na następne mecze i kontynuację serialu „Blisko, coraz bliżej”, w którym „Kiełbasa” odgrywa główną rolę. Ambicja Piechny była jednak niczym w porównaniu z heroiczną postawą zawodnika gospodarzy – Przemysława Oziębały. Napastnik Zagłębia przez całe spotkanie był niemiłosiernie faulowany przez widzewiaków, cudem dotrwał do ostatniego gwizdka sędziego, a po meczu – idąc filmowym tropem – wyglądał gorzej niż Rocky Balboa i Apollo Creed razem wzięci, gdy padali na deski ringu w finałowej scenie pierwszego odcinka serii przygód o „włoskim ogierze”. Happy Endu jednak nie należy się spodziewać, bo w generalnym rozrachunku ta przykładna postawa, choćby podziałała i na resztę piłkarzy Zagłębia, ma katastrofalną przyszłość dla drużyny – degradacja sosnowiczan już dawno została przesądzona. Oto różnica między rzeczywistością amerykańską a polską. Ciekawe czy Szukiełowicz nie zatęskni za tą pierwszą?
Tymczasem w Białymstoku kibice obserwowali festiwal strzelecki. W spotkaniu Jagielloni z Lechem padło aż sześć goli, ale największą wartością była ich uroda i niekonwencjonalność. Dwie bramki uzyskano po odbiciu piłki plecami, dwie po strzałach samobójczych, a ostatnią – najpiękniejszą – po zaskakującym uderzeniu Mariusza Dzienisa. Pomocnik „Jagi” przymierzył tak niecelnie, że dośrodkowując do partnera z drużyny, posłał piłkę „za kołnierz” Krzysztofa Kotorowskiego i przypieczętował zwycięstwo gospodarzy. Cudownej bramki dla zespołu z Białegostoku wnet pozazdrościli fani „Kolejorza” i donośnie dopytywali trenera Lecha „Smuda, gdzie te cuda?”.
Odpowiedzi nie było. Szkoleniowiec gości nie miał po spotkaniu wiele do powiedzenia, co językowi puryści uznali skądinąd za dopust Boży.
Bardzo dużo mówił za to Mariusz Ujek podczas piątkowego meczu Górnik Zabrze – GKS Bełchatów, choć właściwie lepiej byłoby napisać, że nie tyle dużo, co dosadnie i treściwie. Napastnik gości wykrzyczał bowiem raptem trzy słowa: przymiotnikiem podsumował doświadczenia arbitra, rzeczownikiem jednoznacznie zdefiniował jego pochodzenie, a zaimkiem mocno skrócił dystans z rozmówcą, z którym wcześniej nie był nawet po imieniu. Te trzy argumenty sędzia Marcin Szulc najwyraźniej uznał za wystarczający powód, żeby wyjeb..., przepraszam, wyrzucić Ujka z boiska. No cóż, przy całym szacunku dla wzorów z Serie A, lepiej być bezwzględnym jak Pierluigi Collina, niż tak „słownym” jak Marco Materazzi.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.