Domyślne zdjęcie Legia.Net

Prasa o kibicach Legii

Redakcja

Źródło:

22.10.2007 10:00

(akt. 21.12.2018 23:22)

Nie milkną echa piątkowego meczu Legii z Odrą. Poza aspektami sportowymi dzisiejsza prasa rozpisuje się o kibicach i tym co działo się głównie na trybunie otwartej. W "Dzienniku" ukazał się tekst o wymianie kibiców, a w Gazecie Wyborczej felieton krytykujący postawę ludzi "żylety". Oba teksty znajdują się poniżej.
Kibol i fajne dziewczyny - Rafał Stec - Gazeta Wyborcza Paranoja na stadionach trwa, przybierając coraz bardziej surrealistyczne formy. Bywalcy tzw. żylety, czyli najsławniejszej trybuny Legii Warszawa, kontynuują swój - jak go nazywają - protest, ale nie wystarcza im już "tylko" nie wspierać piłkarzy dopingiem. Znudzeni biegają po całym sektorze, wyśpiewują nonsensy o właścicielu klubu, który uratował go przed bankructwem, etc. Zapaskudzają widowisko, potwierdzając nie tylko moje przypuszczenia, że sportem się kompletnie nie interesują. Ilekroć oglądam ich - osobników podających się za najwierniejszych fanów - żenujące popisy, nurtuje mnie pytanie, ilu spośród protestujących przeszkadza swojej drużynie z głębokiego przekonania, że czynią słusznie, a ilu ulega nielicznym prowodyrom - pragnącym utrzymać władzę przywódcom stada. Ulegających presji musi być sporo, oczywiście jeśli założyć, iż pierwotnym impulsem prowadzącym na stadion jest jednak fascynacja piłką nożną. Oni dają sobie namieszać w głowach albo są zastraszani i szantażowani. Tak się dzieje wszędzie, gdzie toczy się walka o kibicowski rząd dusz. Niedawno bliźniaczy do warszawskiego bunt zaordynowali kibolscy bossowie z mediolańskiego San Siro, na których zlecenie zamilkła słynna Curva Sud - sektor z łuku południowego, tradycyjnie zaludniany przez najwierniejszych sympatyków AC Milan. Dowiedziawszy się o tym, zbaraniałem - jak można nie fetować Kaki?! - i tkwiłem w zbaranieniu dopóty, dopóki do włoskich gazet nie napłynęły listy od zniesmaczonych i zdesperowanych kibiców. Okazało się, że ci, którzy mimo akcji protestacyjnej spontanicznie intonowali dopingowe przyśpiewki, byli przymuszani do milczenia przez stadionowych bandytów. Bandytów w sensie dosłownym, bo często mających kryminalną przeszłość. To oni toczyli swoją prywatną wojnę, normalni kibice chcieli się bawić. Mediolańscy kibole żądali wpływów z biletów oraz rozmaitych przywilejów dających im wpływ na politykę klubu. Ich pozycja osłabła, kiedy Milan zaczął stosować się do zaleceń tzw. dekretu Amato - prawa mającego oczyścić stadiony z agresji i przemocy, które od lat prowokują wokół stadionów krwawe incydenty, ale całą Italią wstrząsnęła dopiero śmierć policjanta Filippo Racitiego zabitego podczas derbów Sycylii. Włosi zabierali się za leczenie kibolskiej gangreny opieszale, ale kiedy się wreszcie zabrali, wybuchła prawdziwa wojna. Prezes Milanu Adriano Galliani usłyszał tyle pogróżek, że dostał całodobową ochronę. Działaczom Legii bandyci też grożą, a łączących realia włoskie i polskie analogii jest znacznie więcej. "Żyleta" chce wymusić cofnięcie zakazu stadionowego nałożonego na jednego z kibicowskich wodzirejów, fani z Mediolanu bronili siedmiu kumpli aresztowanych za inspirowanie burd. Na tym samym San Siro piłkarze Interu zagrali w sobotę przy pustej Curva Nord (fanatycy nerazzurich siedzą na łuku przeciwległym do trybuny Milanu), bo tamtejsze władze po raz pierwszy w historii zamknęły pojedynczy sektor, karząc mediolańczyków za obraźliwe transparenty pod adresem mieszkańców Neapolu. Interiści zwymyślali gości z Napoli od gruźlików i nazywali ich miasto "rynsztokiem Italii", co notabene - choć nie jest najbardziej wytwornym sposobem wyrażania dezaprobaty - brzmi raczej niewinnie przy hasłach i symbolach typowych dla naszej ligi, czasem o proweniencji kryminalnej, czasem faszyzujących. W obu krajach część kibiców nie wyobraża sobie też meczów bez odpalania rac, choć w obu krajach wnoszenia na stadion pirotechniki zakazuje prawo. Całość jest w istocie sporem o władzę. O to, kto wyznaczy styl kibicowania, kto wygra rywalizację między wulgarną, przepojoną nienawiścią ideologią traktowania meczów piłkarskich jak wojny plemienne a koncepcją przeobrażania stadionów w schludne kompleksy rozrywkowe. Pierwszy wariant zdominował i zrujnował reputację włoskiego calcio. Drugi najdoskonalej spełnia się w Anglii, która produkuje najbardziej spektakularne i najbardziej dochodowe rozgrywki ligowe świata. My też musimy wybrać. Chcemy barbarzyństwa południowców, którym race najczęściej służą do dobrej zabawy, ale niekiedy spadają także na głowy piłkarzy? Czy wolimy cywilizowaną kibicowską kulturę wyspiarzy, którzy świetnie się bawią mimo braku petard i flag z jakże dobrze nam znanym, uroczym hasłem "Pozdrowienia do więzienia"? Lub innymi jego wariacjami - jak np. widziany w miniony weekend na obiekcie chorzowskiego Ruchu apel "Stop policyjnym konfidentom z GKS"? Mecz Ruchu z Bełchatowem nie powinien się w ogóle rozpocząć, dopóki ten transparent wisiał na trybunach. Dla klimatów więzienno-kryminalnych na stadionach nie może być miejsca, podobnie jak nie może być go dla chuligaństwa, wandalizmu i agresji - nawet wulgaryzmy, pewnie nieuniknione, trzeba zepchnąć na margines. Jakiś czas mój redakcyjny kolega Radek Leniarski prowadził krucjatę przeciw przesadnie wysokim cenom biletów na mecz Polska - Kazachstan. Wściekł się, kiedy za wejściówki dla niego i dwóch córek na trybunę krytą stadionu Legii PZPN zażądał tysiąca złotych. Wściekł się, bo nie przyszło mu nawet do głowy, że może kupić bilety na tańsze sektory. Jemu i wielu innym kibicom, którzy futbol oglądają tylko w telewizji, stadion kojarzy się z obyczajami zbyt rynsztokowymi, by zaprowadzić nań własne dzieci i posadzić w pierwszym lepszym miejscu. Oni nie chodzą na mecze nie dlatego, że się chuliganów boją. Dla nich niepójście to kwestia smaku. Kiedy Radek wojował z PZPN-em, ja zwiedzałem ligę hiszpańską. Na Santiago Bernabeu i Camp Nou czułem się jak w multipleksie, na Mestalla w Walencji - prawie jak w multipleksie, ale największy szok przeżyłem na meczu Atletico Madryt - Osasuna Pampeluna. W polu mojego widzenia było więcej kibicek niż kibiców. Tego potrzeba naszej lidze. Pozbycia się kiboli, do których trzeba dopłacać (bo np. kluby są wyrzucane z europejskich pucharów), a zdobycia prawdziwych fanów, którzy wstydziliby się przeszkadzać własnej drużynie. Rewolucji, po której na stadion będzie warto się wybrać - w razie niesatysfakcjonującego wyniku lub poziomu gry - choćby po to, by poderwać fajną laskę. Dziennik - Polskie stadiony również czeka wymiana publiki? "Cała kryta odpowiada?" Niestety, nie zawsze. A już na pewno nie cała. Wkrótce na stadiony w Polsce masowo będą przychodzić ludzie z klasy średniej lub wyższej, dla których żywiołowe kibicowanie jest powyżej ich godności, a zwykłe krzesełka poniżej ich statusu - pisze "Dziennik". Jakoś nie pasują do rzeszy "zwykłych" kibiców. Niektórzy mają szaliki, ale na markowych garniturach. Nie skaczą, nie krzyczą, nie śpiewają - sponsorzy, posłowie i ich doradcy, prezesi szacownych firmy i ich najlepsi pracownicy, działacze związkowi z "osobami towarzyszącymi". Z kibicowaniem mają niewiele wspólnego, a na stadionie są wtedy, gdy "trzeba tu się pokazać". Na najważniejszych meczach w Polsce, na przykład na spotkaniach reprezentacji, to grubo ponad tysiąc ludzi. Na meczach najlepszych lig Europy ich liczba wzrasta nawet do kilkunastu tysięcy. Zdarza się, że specjalnych gości przywozi na mecz ponad sto prywatnych odrzutowców. Przed ostatnim finałem Ligi Mistrzów możni "przyjaciele" Milanu zacumowali do portu w Pireusie długim na 163 metrów statkiem pasażerskim "Rugby", z licznymi restauracjami na pokładzie, basenami, dyskotekami i salami kinowymi - wylicza "Dziennik". Gdy zeszli z pokładu, dołączyli do rzeszy 30 tysięcy VIP-ów na Stadionie Olimpijskim w Atenach. Ten widok przeraził prezydenta UEFA Michela Platiniego. Francuzowi nie chodzi o jakąś walkę klas, a o to, że ludzie, którzy nie mają zbyt wiele wspólnego z futbolem, zajmują miejsca "prawdziwym fanatykom". Jakiś czas temu Platini powiedział, że nie powinno być tak, iż na meczach Ligi Mistrzów tylko 25 procent widowni to zwykli fani, a resztę miejsc zajmuje śmietanka towarzyska. Grupa G14, zrzeszająca najpotężniejsze drużyny, wyśmiała Francuza. Piłka to sport dla mas, owszem, ale przecież i biznes. Sponsorzy mają współpracowników, a ci jeszcze przyjaciół. Polityków też trzeba zaprosić. Może spojrzą przychylnym okiem na budowę jakiegoś sklepu przy stadionie. - Ja pod postulatem Platiniego podpisuję się rękami i nogami. Na razie na polskich stadionach jest tak, jak on chciałby, żeby było - mówi DZIENNIKOWI prezes PZPN Michał Listkiewicz. - Na meczu Polski z Kazachstanem VIP-ów było stosunkowo mało - dodaje. Zdaniem Marcina Dańca, stałego bywalca loży VIP-ów na spotkaniach reprezentacji, im ładniejsze będą stadiony i im wyższy będzie poziom, tym "garniturów" na stadionach będzie coraz więcej. - Kiedyś, gdy Polska w rankingu FIFA zajmowała miejsce w okolicach Wysp Owczych, byłem szefem klubów kibica reprezentacji. Wtedy dla zwykłych, wiernych fanów biletów było mnóstwo. Kiedy wspięliśmy się wysoko i jest blisko awansu, o bilety jest nagle bardzo trudno - opowiada Daniec. - Tu nie chodzi tylko o loże dla VIP-ów. Także na trybunach niżej jest mnóstwo "garniturów" - dodaje. Czym cechuje się społeczność "garniturów" podczas meczu? - Muszę pana zasmucić, nie zażywają żadnych środków psychotropowych - twierdzi Daniec. - Ale i tak jest wesoło. Politycy mają to do siebie, że pytają się: "którzy to nasi?". Pracownicy wielkich firm, które wykupiły bilety, aby odliczyć to sobie od podatku, w zasadzie nie wychodzą z pomieszczeń dla VIP-ów, gdzie można sobie dobrze podjeść. Jak graliśmy z Anglią w Chorzowie, to kilku moich znajomych nie widziało bramki Żurawskiego - tak byli zajęci jedzeniem. Generalnie towarzystwo nieruchawe. Jak rusza na trybunach brazylijska fala, to na naszym sektorze jakoś zawsze się załamuje. Czasami kibice na nas śpiewają "ruszcie d…!" - opowiada Daniec. W zachodnich ligach nieruchawość "garniturów" aż tak nie razi kibiców. Tam już fani się do nich przyzwyczaili, co nie znaczy, że "szalikowcy" ich akceptują. Kluby potrzebują jednak na trybunach sławnych i wpływowych ludzi nie tylko po to, aby później móc liczyć na ich pomoc, ale i po to, aby budować swój prestiż. Im więcej znanych aktorów, czy piosenkarzy na stadionie, tym większe znaczenie ma mecz. Bo gwiazdor na byle wydarzeniu się nie pokazuje. - Roma na swoje mecze wysyła tysiące zaproszeń dla VIP-ów - mówi Zbigniew Boniek. Najliczniej prezentowana jest klasa polityczna. Tuż za nią plasują się ludzie filmu (niedawno na Stadio Olimpico przybył Spike Lee) i estrady (Sting, Bryan Adams). Wprawdzie gość zaproszony nic nie płaci, ale klub na nim i tak zarobi. Bo kto by nie chciał znaleźć się w towarzystwie Spike’a Lee? Ci mniej znaczący, aby usiąść obok prawdziwych gwiazd, muszą kupować bilety - po 300 euro na mecz (karnet na cały sezon na ekskluzywnej trybunie rzymskiego Stadio Olimpico to wydatek rzędu 6 tys. euro). To naprawdę świetny interes. Na stadionach Premiership ekskluzywne sektory są z sezonu na sezon coraz większe - rosną wraz z sukcesami i z powiększającą się liczbą sponsorów. Gdy nie da się ich już powiększyć, drastycznie podnosi się ceny biletów (wejściówka na mecz Manchesteru w lidze kosztuje średnio 35 funtów). To proces, który postępuje w najlepszych ligach Europy. Zdaniem G14 - jest nieodwracalny. I trudno się nie zgodzić, skoro mamy z tym do czynienia (oczywiście w mniejszej skali) nawet w Górniku Zabrze. Loża dla VIP-ów w Zabrzu ma tylko 100 miejsc, ale na każdym meczu pęka w szwach. Prezes Górnika Ryszard Szuster chciałby ją powiększyć co najmniej dwukrotnie. I to jeszcze przed rozbudową całego stadionu. - Mielibyśmy dwa razy więcej sprzedanych złotych kart, po tysiąc złotych każda - mówi Szuster. - Zapotrzebowanie na ekskluzywne miejsca na stadionie jest ogromne, klasa średnia w Polsce się powiększa. Ludzie zarabiają coraz więcej, to i wymagają coraz więcej. Chcą czuć się komfortowo i bezpiecznie. O doping się nie martwię. VIP-y nie są od dopingowania, tylko od zostawiania pieniędzy - tłumaczy prezes.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.