Rzut Beretem: Kac po Ursusie
22.08.2014 16:39
Często słyszę, nawet od osób związanych z Legią i mniej lub bardziej będących w temacie: „Ty to trochę przesadzasz, upierasz się, że ten i tamten zaraz trafią do pierwszego zespołu, a oni średnio sobie radzą w trzeciej lidze, czyli na czwartym poziomie”. I ja wtedy – chcąc nie chcąc - powtarzam, że ocena kandydata na piłkarza z pozoru nijak ma się do tego, co w późniejszych latach rzeczywiście jest w piłce najważniejsze. Tej ekstraklasowej, reprezentacyjnej oraz europejskiej. Bo przecież nie oceniasz całej drużyny, a konkretnego zawodnika. Bo nie na podstawie całego sezonu, rundy czy nawet jednego meczu, a po momentach, które obrazują jego możliwości. To właśnie dlatego trudno mi wygrywać słownego ping-ponga, gdy ktoś, kto pierwszy raz w swoim życiu ogląda ze mną mecz rezerw czy CLJ, generalizuje. A robi to prawie każdy, z lubością. Przynajmniej dopóki nie połknie bakcyla i nie wyrobi stuprocentowej frekwencji w kolejnych meczach…
Zabrałem przedwczoraj na mecz z Ursusem Krzyśka Stanowskiego. Człowieka, który myśli wyjątkowo racjonalnie, aż do bólu – choć akurat ze względu na końcowy rezultat i piłkarską jakość, powinienem sprecyzować: do mojego bólu. Uprzedzając fakty, kiedy już wsiadaliśmy do samochodu w drogę powrotną – wiedząc, co się święci - zaproponowałem zabawę: przegrywa ten, kto odezwie się jako pierwszy. Nie przyjął, w końcu samemu wystawiłem się na strzał. Bo przez dobry rok tłumaczyłem mu mój punkt widzenia, z poczuciem wyższości w tej kwestii – w końcu ja oglądam te mecze, a on lubi dogryzać. Ja zastanawiałem się: Turzyniecki czy Misiak, a on w tym czasie jeździł do Barcelony i tak prosił o pozbycie się Sancheza, że chyba wyprosił. Ot, dysonans poznawczy.
„W dwójce znajdziesz przynajmniej paru gości z przyszłością” – klepię tę formułkę tydzień w tydzień, jakiekolwiek komentarze zbywając szerokim uśmiechem. Wiadomo: nie był, a „wie”. Ale już był. I już wie. Co prawda zobaczył bodaj najsłabszy mecz Legii II w ostatnim czasie, tyle że to kompletnie bez znaczenia. „Z przyszłością poza piłką” – twierdzi. „Skrzydłowi ostatni raz minęli kogoś co najwyżej na Starówce”.
Obiecywałem mu Bartczaka, którego zwód balansem ciała do złudzenia przypomina mi wyczyny Wolskiego. Zdawało mi się, że Bajdur częściej celnie dośrodkowuje niż piszczy z bólu po stracie piłki. I tak mógłbym w sumie zahaczyć o każdego z osobna, poza Kopczyńskim, który zagrał zwyczajnie przeciętnie, lecz na tle reszty – co najmniej porządnie. Nie upierałem się, że oto – drogi Krzysztofie - drużyna, super zgrana, że schematy wykonują z zamkniętymi oczami, że jeden wie, gdzie drugi będzie za dziesięć sekund i rozumieją się bez słów. Nie, zbyt rzadko występują w tym samym składzie. Ale twierdziłem: prawie każdy z osobna posiada stosunkowo wysokie umiejętności techniczne, dzięki którym jest predystynowany do czegoś więcej . I niby dalej powinienem być tego zdania, ale – halo, halo – kiedy oni zagrali naprawdę dobry mecz? Który zawodnik ewidentnie jest w formie? Czy skoro osiągnęli pewien poziom technicznego zaawansowania, nie stać ich na wymianę kilkunastu podań przy jednoczesnym zdobywaniu terenu?
Wiecie, co jest w piłce młodzieżowej – bo dwójka to wciąż zespół młodzieżowy, taki jej urok – szczególnie irytujące? Brak powtarzalności. Ktoś, kto w jednym meczu błyszczy, w następnym być może nie będzie umiał przyjąć banalnie łatwego podania. Siedzę więc z Krzyśkiem, patrzę na jego minę – on, niczym polskie drużyny, uwielbia „grać” z kontry – uśmiecha się znacząco. Tak, jakby chciał zapytać: „No, gdzie, gdzie oni są, ci zdolni?”, po czym rozpływa się w zachwytach nad wyjątkowo siermiężnym Sztrybrychem, po złości oczywiście, choć widzę, że jest załamany tym, co przyszło mu oglądać. Ale Sztybrych pozostanie już tylko środkiem stylistycznym, wdzięcznym zresztą.
Weryfikacja talentu młodych kandydatów na piłkarzy nie musi być zero-jedynkowa. Że albo się nadaje, albo nie i jeszcze długo, długo nie. Przywołany brak powtarzalności. To nie jest film, który oglądało się parę razy i zawsze po jednej scenie, którą znasz świetnie, będzie druga, a tę to wręcz recytujesz z pamięci. Tak, to nie jest „Szrek”, choć też bywa i śmiesznie, i strasznie. Są szczególiki, które trzeba chcieć wyłapać. No i cierpliwości trzeba, mnóstwo cierpliwości. I ja wiem, że zarówno Magiera, jak i Dębek czy Szamotulski ją mają. Łatwo się wytrzeć frazesem, że drugi zespół to praca nad długofalowym rozwojem, nierzadko ważniejszym od samego meczu, jednak ja daję temu wiarę. Być może przez naiwność, sam nie wiem.
Nikogo nie chcę tłumaczyć, cały czas piszę przecież o czwartej klasie rozgrywkowej. Nie mam złudzeń – wiem, że teksty typu: „to trudna liga” brzmią groteskowo. Sam byłbym pierwszym, który by je obśmiał, gdyby nie jedna zagwozdka. Jak bowiem ktoś, kto nie wyróżnia się na tym nikczemnym dłuższymi chwilami poziomie, o wiele lepiej wygląda w Ekstraklasie? W całkiem nieodległej przeszłości występami w rezerwach robili - sobie i widzom – przykrość i Żyro, i Kucharczyk, i Kosecki, a w środę Bereszyński. Jeśli ktoś nie wiedziałby, że Bereś to ten Bereś, na podstawie piłkarskiej jakości nie domyśliłby się za Chiny ludowe. Od razu podpowiem: aspekt mentalny odpada, każdy z nich naprawdę poczciwie zasuwał.
Dobra, za bardzo się rozgadałem. Zamykając temat meczu z Ursusem, trzy moje bóle.
Po pierwsze: jedyna w meczu zakończona sukcesem akcja indywidualna to rajd… Jarczaka, który odjechał Kochańskiemu tak, jakby ze świateł ruszały dwa mercedesy. Legijna „beczka”, dziesięcioletnie i mocno wysłużona, a także sportowe SLK, pieszczotliwie zwane „traktorkiem” z Ursusa. Taka właśnie była, co szokujące, różnica w depnięciu na kilkunastu metrach.
Po drugie: najbardziej błyskotliwy na placu był najdroższy transfer w historii akademii Legii. Patryk Kamiński, numer dziesięć z Ursusa…
Po trzecie: najbardziej błyskotliwy z obecnych zawodników rezerw Legii był na trybunach. Chodzi oczywiście o Tomasiewicza. I nikt nie wie, dlaczego. Ani on sam, ani jego zdezorientowani koledzy, ani ja. Niebywałe. A ci, którzy zasugerują, że jest bez formy, odsyłam do skrótu CLJ Legia – Wisła. Żeby on chociaż przegrał rywalizację, ale z kim – z Bartczakiem, który najlepiej czuje się na skrzydle. Nikogo innego na dziesiątkę na ławce nie było, co zresztą miało znaczenie dla meczu. Gdy trzeba było gonić wynik, do środka pola musiał wejść Zawal, stoper lub defensywny pomocnik.
***
Trenerem rocznika 99 został Piotr Zasada, wyciągnięty z Escoli. Czemu o tym wspominam? Ponieważ jego warsztat znam z autopsji i jego podejście też. A może nawet jeszcze lepiej. Kiedyś pewnie poświęcę mu osobny tekst, naprawdę warto. Profesjonalista-idealista. Świetny ruch klubu w każdym razie. Czasami w tej całej pogoni za wyłowieniem najzdolniejszych kandydatów na piłkarzy zapomina się o sprawie istotniejszej – o znalezieniu odpowiedniego trenera właśnie.
***
20-letni Eric Dier, stoper, który zamienił Sporting Lizbona na Tottenham strzelił gola w debiucie w Premier League, przy okazji błyszcząc również w statystycznej analizie. Miał ponad 90 proc. Celnych podań, z czego ponad połowa – co nie bez znaczenia – do przodu. O co chodzi? Kto to? Dawno temu w Portugalii Eric chodził do jednej klasy z Kamilem Dankowskim i wówczas to nasz ananas był tym lepszym. Kiedyś mi o nim Kamil poopowiadał, widziałem fotki ze wspólnych wakacji. Złapała mnie chwila refleksji: z jakiego powodu jeden jest dziś w Premier League, a drugi w Legionovii? No nic, najważniejsze, że „Danek” gra regularnie i zdrowie dopisuje, bo już chyba wszyscy zdążyli o nim zapomnieć…
Autor jest dziennnikarzem serwisu "weszlo.com".
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.