Domyślne zdjęcie Legia.Net

Skazany na sukces

Żelisław Żyżyński

Źródło: Przegląd Sportowy

03.12.2004 14:16

(akt. 30.12.2018 11:24)

Po czterech latach pracy poza Warszawą ma szansę wrócić do stolicy. Po 15 latach przerwy chce dać Legii jako trener to, czego nie zdołał jej zapewnić jako zawodnik - mistrzostwo kraju. Czy zrealizuje cel? Chyba tak, przecież Dariusz Wdowczyk jest człowiekiem skazanym na sukces. Urodził się w Warszawie, tam się wychował. Tam nadal mieszka, z tym miastem jest najbardziej kojarzony. Na Mokotowie poznał żonę, na stadionie Gwardii smak futbolu. To w tym klubie debiutował w ekstraklasie, a będąc zawodnikiem Legii zaliczył pierwszy mecz w europejskich pucharach i reprezentacji Polski. Bronił także barw Polonii, którą później trenował, prowadząc ją do mistrzostwa kraju w 2000 roku. Wszystko wskazuje na to, że wiosną usiądzie na ławce trenerskiej Legii. - Dobrze się czuję w całej Polsce, ale moim miastem jest Warszawa. To moja kolebka. Tam przeżyłem najpiękniejsze chwile w życiu i tam zawsze będę wracał - mówi. Bufon z dystansem Takie deklaracje składa jednak bardzo rzadko i tylko w towarzystwie ludzi, którym ufa. W stosunku do obcych i dalszych znajomych zachowuje dystans. Rozmawia z uśmiechem, jest życzliwy, ale nie powie nic osobistego. Chroni prywatność. - Taki już jestem, że nie potrafię się otworzyć przed kimś, kogo dobrze nie znam. Ale gdy już się do kogoś przekonam, to może na mnie liczyć. Wiem, że ten dystans może do mnie zrazić ludzi, ale nie przejmuję się tym i zawsze staram się być sobą. Jedną z osób nie tyle może zrażonych, co uprzedzonych do Wdowczyka był Tadeusz Gapiński. Gdy kierownik drużyny Widzewa dowiedział się w 2001 roku, że były piłkarz Legii zostanie szkoleniowcem łódzkiej drużyny, miał mieszane uczucia. - Znałem Darka jako zawodnika i miałem wysokie zdanie o jego umiejętnościach, ale nie byłem przekonany, czy będzie z niego dobry trener - wspomina. - Wydawał mi się nadętym bufonem, człowiekiem nadmiernie pewnym siebie i strasznie zuchwałym. Nie wiedziałem, jak go przyjmą kibice, nie byłem też pewien, jak z nim rozmawiać. I co się okazało? Myślałem, że ten facet nie ma w sobie luzu, a on sypał dowcipami. Szybko zdobył serca piłkarzy, a potem kibiców - bo Widzew zaczął wreszcie wygrywać. A bufonady nie było w nim nawet cienia! Przekonałem się, jak można się pomylić, oceniając ludzi po wyglądzie. Z jednym tylko trafiłem - jest co najmniej tak samo zuchwałym trenerem, jak był piłkarzem. I pewnie dlatego osiągnął i będzie osiągał sukcesy. W futbolu zuchwałość popłaca. Człowiek rodzinny Brytyjskie Glasgow i Reading, Płock, Łódź i Kielce. Przez 42 lata niechętnie ruszał się z Warszawy. - Czuję się związany ze stolicą i z Mokotowem. Gdy wracam do domu, wiele mi do szczęścia nie potrzeba - deklaruje. Gdy pracuje w innej części kraju, pokonuje rocznie nawet 60 tysięcy kilometrów. - Dlatego tak ciężko było mi się początkowo zaaklimatyzować na Wyspach, gdzie spędziłem wiele lat - mówi. - Na szczęście żona i dzieci wyjechały ze mną. Wdowczyk to rodzinny człowiek. Kiedy znajduje czas dla rodziny, skoro jako jeden z pierwszych pojawia się rano w klubie, a wychodzi jako jeden z ostatnich? A gdy jest pewien, że wszystko jest jak należy, wpada do telewizji, komentując Ligę Mistrzów... - Zastanawialiśmy się, czy to, że jest rodzinnym człowiekiem, nie będzie mu przeszkadzało w pracy w Łodzi. Okazało się, że nie. Niektórzy narzekali, że jeździł na noc do Warszawy, ale nie mieli racji. Bo gdy ja przychodziłem rano do klubu, on już tam był. I wcale nie spieszyło mu się po treningu. Wszyscy chcieli już iść, a on po raz kolejny sprawdzał, czy o niczym nie zapomnieliśmy - mówi Tadeusz Gapiński. - Muszę być pewien, że w klubie wszystko gra, bo inaczej nie mógłbym spokojnie spać. A w domu wszyscy się przyzwyczaili, że często mnie nie ma. Żona jest dla mnie ogromnym oparciem, dzieci również. A z czasem naprawdę nie jest tak źle - tłumaczy. Niechętnie opowiada, co robi, gdy już ma trochę wolnego. To już prywatność, do której dopuszcza niechętnie. Wreszcie przyznaje się do istniejącej w domu Wdowczyków tradycji, nakazującej głowie rodziny przyrządzenie porannej niedzielnej jajecznicy. I do tego, że w niedzielę nie odbiera telefonów, których numerów nie zna. Dzień, w którym nie ma meczu, jest święty. A poza tym? Kino, kawiarnia i spacer. Standard. Miejsca na spacery zna dobrze, bo przecież na Mokotowie się wychował. Tutaj poznał też Iwonę, z którą później się ożenił. - Mieszkaliśmy w tym samym bloku, spotykaliśmy się całą grupą na podwórku. Pamiętam, że na początku dała mi kosza, ale ja nie zrezygnowałem. Wreszcie przekonała się do mnie i chyba nie żałuje - śmieje się. W ślady braci Zanim stał się obrońcą - grał w ataku. Zanim z Legii trafił do kadry - debiutował w drugiej lidze, a potem w ekstraklasie w barwach Gwardii. Ojciec był zawodnikiem Marymontu, ale bracia wybrali Gwardię, więc ten młodszy nie miał innego wyjścia. - Robert i Piotr też mieli papiery na granie i naprawdę nieźle sobie radzili. Ale mnie sprzyjało szczęście - opowiada. - W tamtych czasach chyba łatwiej było zostać piłkarzem. Młodzież nie miała tylu rozrywek i używek, które kuszą teraz. Dlatego poziom się obniżył, a w lidze zdarzają się zawodnicy, którzy kiedyś nie zmieściliby się do drużyny z niższej klasy - konstatuje. W Gwardii grał do 1983 roku, do 21. roku życia. Dwa razy został wicemistrzem Europy juniorów. Zanim jednak założył biało-czerwoną koszulkę, chciał grać w ataku. Strzelać gole jak Włodzimierz Lubański. W grupach młodzieżowych nawet mu to wychodziło, ale potem został przesunięty do defensywy i nie żałował. Stał się jednym z najlepszych obrońców lat 80., w reprezentacji rozegrał 53 spotkania, strzelając dwie bramki. - Pracował nad techniką, był coraz lepszy. Miał piekielnie silny strzał, dobre dośrodkowanie, był nieustępliwy - wspomina Jerzy Engel, który kiedyś trenował go w Legii. - Grał twardo, ale miał też technikę. Bardzo dobry zawodnik, bardzo fajny kolega. Obaj się cieszyliśmy, że nie musimy przeciwko sobie grać - mówi Dariusz Dziekanowski, kolega Wdowczyka z Gwardii, Legii, reprezentacji i Celtiku. Uciekające szanse Te wszystkie atuty nie wystarczyły jednak, by pojechać na mistrzostwa świata do Meksyku. - Tego i tytułu mistrza kraju najbardziej brakuje w mojej karierze. A w 1986 roku byłem o krok od wyjazdu. Grałem w większości meczów eliminacyjnych, czułem że jestem w dobrej formie. Na swoje nieszczęście udzieliłem jednak -wywiadu jednej z gazet, w którym stwierdziłem, że w kadrze faworyzuje się piłkarzy ze Śląska. I trener Antoni Piechniczek do Meksyku mnie nie zabrał. Uważam, że to mógł być jeden z powodów - mówi z żalem. Choć jest sporo osób, które uważają, że to Wdowczyk nie lubił Śląska. Choćby dlatego, że jego Legia kilka razy przegrała z Górnikiem Zabrze mistrzostwo Polski. Zanim jednak do niej trafił, miał oferty ze śląskich klubów. - Proponowano mi talony na samochód i mieszkanie, ale wolałem zostać w stolicy - opowiada. W barwach wojskowego klubu rozegrał bodaj najlepsze mecze w karierze. W 1985 i 1986 roku wraz z kolegami toczył heroiczne boje z Interem Mediolan w Pucharze UEFA. Legia dwa razy minimalnie przegrała, ale jej lewy obrońca tak się spodobał Włochom, że ci chcieli go od razu kupić! W pierwszym meczu, zakończonym wynikiem 0:0, zniechęcił do gry Karla Heinza Rummenigge. - Rzeczywiście Giovanni Trappattoni bardzo chciał go pozyskać. Ale my nie chcieliśmy go sprzedać - wspomina Engel. W konsekwencji wyjechał z kraju dopiero w 1989 roku do Celtiku Glasgow. - Trochę pechowo, bo mogłem trafić do lepszego klubu - mówi. - Chciał mnie Manchester United, ale miał wtedy kłopoty finansowe. A Chelsea zgłosiła się o dzień za późno. Właśnie wtedy, gdy wróciłem ze Szkocji po podpisaniu kontraktu. Hartowanie charakteru - Gdybym drugi raz miał szansę podjęcia decyzji o zagranicznym wyjeździe, to na pewno wybrał bym inny klub niż Celtic. Wcale nie dlatego, bym źle się tam czuł. Mieliśmy wielu kibiców, a ja wyrobiłem sobie na Wyspach markę, która po pięciu latach pozwoliła mi przejść na kolejne cztery do Reading. Problem był z ligą szkocką, w której meczach piłka jest 90 procent czasu w powietrzu i lata z prędkością stu kilometrów na godzinę. Tam nie było chwili wytchnienia, cały czas twarda walka. Gdybym grał słabo, trafiłbym na ławę, a zagrałem w barwach biało-zielonych (którym do dziś kibicuję) ponad sto meczów. Najważniejsze było jednak to, że nauczyłem się tam podejścia do walki, zahartowałem charakter. Brytyjczykom spodobała się chyba moja nieustępliwość, bo proponowali, bym został tam na stałe jako trener. Ale ja nie wyobrażałem sobie życia poza Polską. Więc wróciłem - mówi Wdowczyk, który najpierw zadzwonił do Legii. Jerzy Kopa nie widział dla niego miejsca w składzie, więc spróbował u Jerzego Engela, który już wtedy pracował w Polonii, a ten bez namysłu przyjął dawnego podopiecznego. Kilka dni później Janusz Romanowski zatrudnił Wdowczyka na etacie grającego trenera. - Jako zawodnik Darek był bardzo pogodnym człowiekiem, dobrym duszkiem w szatni. Jako mój asystent, zapewniał więc świetny kontakt z drużyną. A potem w znakomitym stylu zakończył naszą współpracę, zdobywając tytuł mistrza Polski. Miał trenerski talent i to dało się odczuć. Dostał zespół gotowy do osiągnięcia wyników i sam także był do tego gotów - uważa Engel, któremu wielu przypisuje zdobycie mistrzostwa z „Czarnymi Koszulami” w 2000 r. Wdowczyk, który ostatnie pół roku samodzielnie prowadził zespół, mówi, że to sukces obu szkoleniowców. - Też tak uważam, choć końcówka należała do Darka. Tytuł zdobył bez wątpliwości na swoje konto - uważa były trener reprezentacji. Czy zdobędzie tytuł z Legią? - To się okaże, gdy tam trafi. Jest bardzo dobrym trenerem, tworzy świetną atmosferę w drużynie. Jest liderem w szatni, a to bardzo ważna cecha. No i ma charakter. A Legia to klub dla ludzi z charakterem. Mięczak sobie nie poradzi. Musi być twardziel, który lubi wyzwania - dodaje Engel. Brutalna solidność Polonia Wdowczyka zasłynęła jako najostrzej grający mistrz Polski. Rywale bali się tej drużyny, jej agresji. - Przeniosłem na nasz grunt to, czego nauczyłem się w Anglii. A tu nikt tak wcześniej nie grał. Dlatego przeciwnicy byli zdziwieni. Ale brutalnie nie graliśmy, jedynie ostro. No i solidnie. Było też w drużynie kilku technicznych zawodników. No i kilku od walki, biegania. Tych ostatnich brakowało w Legii, w której grałem. Dlatego ze składem naszpikowanym gwiazdami przegrywała tytuły - broni się. Jego podopieczni grali jednak czasem tak, że ich spotkania powinni oglądać tylko ludzie o mocnych nerwach i tacy, którzy przekroczyli 18. rok życia. - Jedno podanie, jeden wślizg ustawia grę. Raz wy ich kopniecie, raz oni was, taka jest piłka. Sfaulował cię? A masz kolegów? Niech oddadzą gościowi, byle daleko od naszej bramki - takie zasady wpajał podopiecznym. I wszystko działało, zarówno w Polonii, jak i w Widzewie, uratowanym przed pewnym spadkiem do II ligi. - Mieliśmy grać ostro, ale fair. Tworzyliśmy zespół. Po zajęciach nikt nie uciekał z szatni, tylko zostawał pogadać, tak byliśmy skonsolidowani - wspomina Zbigniew Robakiewicz, kapitan Widzewa, a wcześniej kolega Wdowczyka z Legii. - Chciało się chodzić na treningi, tak były ciekawe. Facet wie, o co chodzi, to najlepszy trener w moim życiu - twierdzi Paweł Sobczak, o którym krąży opinia, że do zajęć specjalnie się nie przykłada. Ale „brytyjska” szkoła Wdowczyka przypadła mu do gustu. Podobnie, jak młody trener, ostro wchodzący w ligowy futbol, przypadł do gustu prezesom. Angielski dżentelmen poza boiskiem, ostro walczący o każdy gwizdek arbitra z ławki. - Uspokoiłem się dopiero, gdy zacząłem komentować mecze w Canal+. Zobaczyłem, że nie uchodzi aż tak podskakiwać przy ławce - mówi. Ze swoim zdaniem Do pochwalnych hymnów przyłącza się nawet... Andrzej Grajewski. Z tym menedżerem miewał często na pieńku. Zawodnicy opowiadają, jak pan J.A.G. (tak w Łodzi nazywają Grajewskiego) przez ponad dwie godziny tłumaczył kiedyś Wdowczykowi, jak prowadzić drużynę i kogo wstawiać do składu. - Trener wysłuchał, potem powiedział, że ma inną koncepcję i że po to został zatrudniony, by samemu decydować. I robił swoje. Jeśli więc ktoś w Legii myśli, że będzie sterował Wdowczykiem, niech jeszcze raz przemyśli sprawę - śmieje się jeden z zawodników. - Zaszkodziły nam te rozmowy menedżera z trenerem. Bo zespół podzielił się na grupy, a ludzie uważani za tych „Grajka” grzali ławę - narzeka Sławomir Suchomski, który rzeczywiście rzadko wtedy grywał. Ale Widzew zwyciężał. - Potrafi pozbierać drużynę w trudnej sytuacji. Ale dwa lata temu nie umiał jeszcze czasem jej odpuścić, więc był dobry tylko na krótki okres. Teraz chyba jest lepszym szkoleniowcem. W Legii powinien się odnaleźć. Tym bardziej, że Mariusz Walter zawsze marzył, by go zatrudnić - mówi Grajewski. Z właścicielem ITI Wdowczyk poznał się, gdy prowadził zespół TVN w meczu z aktorami. - I nie jestem, jak mówią plotki, w żaden sposób spokrewniony z nikim w ITI. Wersja, którą podałem, jest jedyną prawdziwą - irytuje się. A plotki o jego powiązaniach z grupą ITI zaczęły się, gdy zachęcał ją do inwestowania w Widzew. Był jej głównym sprzymierzeńcem, wręcz rzecznikiem. I z tego powodu stracił pracę w Łodzi. - Polubiłem to miasto i klub, chciałem mu pomóc - wspomina. Ówcześni właściciele nie wpuścili ITI do klubu i Walter trafił ostatecznie do Legii. Dwa bieguny Niechętnie wraca do krótkiej przygody z Wisłą Płock. Mając na koncie mistrzostwo Polski z Polonią wziął zespół na ostatnim miejscu w tabeli, wygrał dwa mecze i... kolejne sześć przegrał. - Nie mogliśmy porozumieć się z prezesem. Poszło też o sprawy personalne - kwituje. Również prezes Krzysztof Dmoszyński nie chce o tym pamiętać: - Było i dawno minęło. Wiadomo jednak, że Wdowczyka zatrudnił poprzednik Dmoszyńskiego, że ten, podobnie jak w innych klubach, miał poparcie ludzi finansujących klub. Co sprawia, że świat wielkich pieniędzy tak go hołubi? Inteligencja? Dobre maniery? - Nie wiem, ale to są przesadzone opinie. Po prostu dogaduję się z szefami, a interesów wielkich nie prowadzę - śmieje się Wdowczyk. - A prezes Dmoszyński przysyła mi teraz kartki na święta... W Płocku się nie udało, na drugim biegunie powodzenia są Kielce. Został trenerem Kolportera Korony, gdy klub ten był w środku trzeciej ligi. Teraz jest w czołówce drugiej. - Postanowiłem go zatrudnić, bo czułem, że się zrozumiemy, jesteśmy bowiem rówieśnikami. Gwarantował sukces - mówi sponsor klubu prezes Krzysztof Kucki. Z Wdowczykiem gra w tenisa (i wygrywa), przygotowuje się też do rywalizacji w golfie, tak lubianym przez trenera. - Boję się, że mnie ogra. Jest bardzo ambitny, nadajemy na tych samych falach. I obaj nie znosimy przegrywać - śmieje się Wdowczyk, który w Kielcach miał wymarzone warunki. Długi kontrakt, sympatię właścicieli, stabilność finansową. Przeszkadzała może tylko niechęć kibiców i... hip-hop w przerwie meczu. - Nie lubię tego rodzaju muzyki - przyznaje. Gwiazdor Ponad rok temu stacja TVN nadała czteroodcinkowy film „Krótka piłka”, opowiadający o pracy Dariusza Wdowczyka w Widzewie, a potem w Kielcach. Kamera była wtedy wszędzie - na obozach, w szatni. Rejestrowała, jak trener wraz z drużyną modli się przed meczem, a chwilę później w ostrych słowach zachęca zawodników do walki. Zrobił z siebie gwiazdę. Ten film mu zaszkodził - ocenia zgodnie kilku zawodników. Wdowczyk w tym filmie to niemal ideał. Ale widać tam też prawdziwego Wdowczyka. Ostrego trenera, nie zostawiającego na zawodnikach suchej nitki. Żartownisia, zachęcającego do kawałów również piłkarzy. No i motywatora: „Albo ty postraszysz napastnika, albo on ciebie” - tłumaczył zawodnikom. Czy wiedział, że autorzy filmu tak to wszystko przedstawią? - Film miał być reklamówką Widzewa. Sprawy potoczyły się tak, że ITI nie weszło do klubu, a autorzy chcieli wykorzystać materiał. Zgodziłem się więc na film o mnie. A że komuś się nie podoba? Jego sprawa - kwituje. Powrót do domu A jednak porzuca kielecki raj. Chce nowych wyzwań. Chce Legii, o której zawsze marzył i na którą chyba jest skazany. Tak, jak jest skazany na to, że zostanie prędzej czy później trenerem reprezentacji Polski. - Tak pan myśli? Oby miał pan rację, bo to przecież byłby szczyt kariery. Z takiego jednak można tylko spaść, więc nie wiem, czy dobrze mi pan życzy - obraca sprawę w żart, ale widać, że marzy o kadrze. - No dobrze, przyznaję się. Ale to dopiero za parę lat będą to marzenia realne. 13 grudnia obroni pracę dyplomową i stanie się trenerem pierwszej klasy. Dwa lata temu zdał maturę. Gdy grał, nie miał czasu na naukę, więc zakończył edukację na trzeciej klasie technikum. Ciągle się uczy, systematycznie idzie w górę. - Jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam wspaniałą rodzinę, zawód, który lubię, żadnych większych zmartwień a dookoła siebie ludzi, którym ufam i na których mogę liczyć - mówi. Czy poradzi sobie na jednej z najtrudniejszych posad w Polsce? Usłyszy brawa, czy gwizdy? Musi obronić się wynikami. Bez nich pryśnie jego mit i jego marzenia.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.