Stanisław Czerczesow: Nie przyjechałem tu na marne
13.12.2016 15:05
- Każdej drużynie na świecie co jakiś czas trzeba dopuścić świeżej krwi. Żeby piłkarze się nie rozleniwili, żeby im się chciało. Ci, których wymieniłeś, to ekstraklasowy top. Wygrali nie tylko ligę, ale i Puchar Polski. Na pewno stać ich było na ten awans. Ale należało im pomóc. Przypomnę tylko, że kiedy graliśmy w Lidze Europy, rywalizowaliśmy tylko z jednym zespołem na poziomie Ligi Mistrzów - Napoli. I mieliśmy z nimi naprawdę duże problemy.
Nie traktował Pan pracy w Warszawie jak okna wystawowego?
- Nigdy. Pracowałem tam, gdzie pracowałem i wszędzie miałem z tego przyjemność. Tak było w Wackerze Innsbruck, w Spartaku Moskwa, Tereku Grozny, Amkarze Perm czy Dynamie Moskwa. Jeśli będę potrzebny na przykład w Bundeslidze, to ona po mnie przyjdzie. Sama. Nie muszę o niej myśleć. Zespół, który prowadzę, traktuję jak mój dom. A o dom trzeba dbać.
Dlaczego przez okres Pana pracy w Legii, a nawet po, w Warszawie nie zagrał ani jeden rosyjski piłkarz?
- Dlatego, że dla mnie było to obojętne. Jeśli znałbym w Rosji zawodnika, który by nam pomógł, spróbowałbym go kupić. Rozmawiałbym z szefami, dyrektorem sportowym. A skoro uważałem, że nie ma takiego w naszym zasięgu, to po co miałem ściągać byle kogo? Taka chęć to nie jest „pomysł”, tylko zafiksowanie się. A ja nie lubię robić niczego na siłę. Pamiętaj, że trener przychodzi i odchodzi. A piłkarze po nim zostają.
Zdarzyło się Panu mieć w Polsce problemy ze względu na narodowość?
- Ani razu. Ale wiesz skąd wiem, że wróciłem do Warszawy? Znów słyszę słowo „problem”. U was każdy je powtarza. To bardzo polskie słowo. A mówiąc całkiem serio, nigdy kłopotów nie miałem. Dla piłkarzy nie ma znaczenia, czy trener jest z Rosji, Indonezji czy Kuwejtu. Kibicom też to obojętne, jeśli drużyna gra ładnie i wygrywa. Właściciele chcą tylko zwycięstw. Jeśli to wszystko się zgadza, to nikt ci w paszport nie zajrzy. Mi nie patrzyli.
Po pracy w Warszawie został Pan „trochę” Polakiem?
- Polakiem byłem już wcześniej, właściwie to od 1963 roku. Na imię mam przecież Stanisław. Takie imię mi dali i widzisz, jaki jest los? Do pracy też wysłał mnie do was. A Stanisław miał nazywać się syn Tomka Jodłowca. Groziłem, że jeśli się nie zgodzi, zabiorę mu premię. Ale się postawił.
Magiera wygrywa, ale ludzie za Panem tęsknią.
- To ważne, bo to oznacza, że nie przyjechałem tu na marne. Nie będę ukrywał, sympatię odczuwam na ulicach, na stadionie Legii. Cały czas ktoś podchodzi, prosi o zdjęcie, autografy. Ludzie wciąż mnie pamiętają. Ale noszę spodnie, nie sukienkę. Nie będę się rozklejał.
Zapis całej długiej rozmowy ze Stanisławem Czerczesowem można znaleźć w "Polsce the Times"
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.