News: Jacek Zieliński skończył 51 lat

Wywiad na 100 - Rozmowa z Jackiem Zielińskim

Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

04.10.2016 14:00

(akt. 04.01.2019 13:33)

404 mecze w Legii, kapitańska opaska zakładana przez wiele lat, 60 spotkań w reprezentacji Polski i zawsze wysoki poziom sportowy. Jacek Zieliński do dziś jest symbolem solidności i wzorcowego stopera. - Sporo lat minęło odkąd zawiesiłem buty na kołku, ale nadal spotykam się z przejawami sympatii ze strony kibiców Legii. Ludzie nadal mnie rozpoznają, zagadują i to zawsze bardzo sympatyczne chwile. To dowód na to, że warto było związać się z Legią na tyle lat - mówi w rozmowie z Legia.Net "Zielek". Zapraszamy do lektury lub obejrzenia wersji wideo rozmowy.

Kiedy kibice mówią o złej defensywie Legii, to zdarza się im wspominać, że „jak byłby tu Zieliński, to od razu traciłoby się mniej goli”.


- Futbol się zmienia i trudno porównywać piłkarzy sprzed dwudziestu lat do tych, którzy obecnie grają. Dla aktualnych zawodników takie przenoszenie graczy z epoki do epoki bywa irytujące. Zmienia się taktyka, intensywność… Kiedy obserwuję mecze Ekstraklasy, wydaję mi się, że z predyspozycjami fizycznymi i umiejętnością przewidywania zdarzeń, poradziłbym sobie też w obecnych czasach. To tak mówiąc nieskromnie (śmiech).


Z pana Wierzbicy było blisko do Legii? Kiedyś było to województwo radomskie, ale teraz jest już mazowieckie. Ciągnęło kibicowsko do stołecznego klubu?


- Szczerze mówiąc nie. Kiedy byłem młody nie trzymałem kciuków za żaden konkretny klub. Najważniejsze było po prostu pragnienie gry w piłkę. W wieku 15 lat grałem w trzecioligowym Orle Wierzbica. Potem zdałem egzamin do szkoły średniej i trzeba było dojeżdżać do Radomia 20 kilometrów. Wychodziłem rano, wracałem wieczorem i często nie było już szansy by zdążyć na treningi. I zrezygnowałem z piłki. Nie planowałem kariery piłkarskiej. Kiedy zrezygnowałem z treningów, myślałem, że nadszedł czas na zdecydowanie się na coś innego. Potem zdarzył się pewien przypadek i wróciłem z bocznicy po roku czy półtora.


Potem rękę wyciągnął Igloopol Dębica. Tam było smakowanie Ekstraklasy, aż transfer do Legii. Działo się to w takim okresie, że większą furorę w mediach robiło sprowadzenie Janusza Kopcia…


-
W pakiecie (śmiech). Mówiąc już poważnie, aż tak do końca nie było. Dużo się mówi, że Kopeć był ważniejszy dla władz klubu, że dopiero potem byłem ja, ale ostatecznie trafiłem do Legii. I to mimo tego, że na pozycję nowego stopera przymierzano też innych zawodników. Z tego co wiem, warszawiacy wykazywali zainteresowanie moją osobą już za kadencji trenera Andrzeja Strejlaua. Po jakimś czasie pojawiły się konkrety, choć był to okres, że Legia była niżej niż Igloopol, z którego trafiłem na Łazienkowską. Zresztą, wygraliśmy chyba wtedy ze stołeczną ekipą. Ale lokata w rozgrywkach nie była najważniejsza. Najistotniejsze było to, że chodziło o Legię Warszawa.


Przychodzi Jacek Zieliński i nagle Legia się odbudowuje… Pojawiają się mistrzostwa Polski, krajowe puchary i występ w Lidze Mistrzów.


-
Trafiłem do Legii w trudnym okresie, ale szybko wygrzebaliśmy się z dołka i już w kolejnym sezonie ambicja kazała nam walczyć o mistrzostwo Polski. Tak szybko nie było, ale wreszcie się udało. Mieliśmy fajny zespół, który tworzył kolektyw i miło się myśli o latach dziewięćdziesiątych.


Miał pan sekretny przepis na wysoką formę przez ponad dwanaście lat?


-
Chyba nie… Grałem do 36 roku życia praktycznie bez kontuzji. Dopiero potem zaczęły się problemy. Najpierw operacja jednego „achillesa”, potem przyszedł uraz drugiego… To chyba kwestia fizjologii. Kłopoty zdrowotne długo mnie omijały, a na pewno nie powiem, że prowadziłem ascetyczny tryb życia. Nie będę opowiadał, jak to się świetnie nie żywiłem czy czego to nie robiłem żeby być zdrowym. Silny organizm dał radę.


Kilku stoperów mogło wychować się u pana boku…


-
Grałem z wieloma piłkarzami. Legia często grała trójką obrońców, tak samo, jak większość drużyn w Ekstraklasie. Taktyka była jednak inna - jeden stoper miał być na środku, a dwóch pozostałych zawodników zajmowało się kryciem rywali. Pod koniec kariery zaczynałem grać „w czwórce”. Wracając to tematu… Będąc przed trzydziestką, od pewnego trenera usłyszałem, że mogę już nie mieć ambicji, bo miałem wiele sukcesów w klubie i w kadrze. Uważał, że trzeba szukać moich następców. I oni przychodzili, ale zdrowie i ambicje były i pozwalało mi to grać w Legii dłużej od tych młodszych następców.


Nigdy nie pojawił się temat wyjazdu za granicę? Sukcesy powinny przyciągać kupców.


-
Było sporo pytań i zawirowań. Różnie się to kończyło. Raz ja nie chciałem odchodzić, innym razem klub nie chciał mnie puścić. Tak to się zgrywało, że nie doszło nigdy do finalizacji. Były oferty z Francji, Niemiec czy Turcji, ale nic z tego nie wyszło i specjalnie się tym nie przejmowałem.


Skończyło się tak, że pana zdjęcie wisi na jednej z trybun, a pan jest członkiem jedenastki stulecia wybranej przez kibiców.


-
I może to bardziej wartościowe niż kilkaset tysięcy dolarów.


Gdy kariera się skończyła, szybko otworzył pan trenerski rozdział.


- Dostałem propozycję prowadzenia Legii, gdy byłem jeszcze czynnym zawodnikiem. Miałem wiele oporów. Praktyka piłkarska była, uczyłem i przygotowywałem się do tego zawodu, ale doświadczenia nie dało się kupić. Jeśli komuś uda się bez tego osiągnąć sukces, to będzie to efekt przypadku i oznaka, że nie zdołało się niczego zepsuć w dobrej ekipie. Pracę w Legii zaczynałem, gdy klub był zadłużony. Dostałem też zadanie zredukowania zbyt szerokiej kadry. Pomimo starań, wiele rzeczy przeciekało mi pomiędzy palcami. Nie miałem też sztabu obsadzonego wszelkiej maści specjalistami. Pomimo starań, wiele rzeczy szło jak po grudzie. Za pierwszym razem wziąłem zespół na trzecim miejscu i tam go też zostawiłem. Fajerwerków nie było.


Drugie podejście pozwalało współpracować z trenerem Wdowczykiem. To była końcówka sezonu i z szóstej lokaty wprowadziliśmy Legię do eliminacji europejskich pucharów. W dziesięciu ostatnich kolejkach zdobyliśmy chyba 21 punktów. To było fajne doznanie, ale znacznie gorsze było to, że potem zostałem prawie zmuszony do prowadzenia tej ekipy do końca. To nie było komfortowe.


Przy pierwszym podejściu trenerskim trudno było zmienić swoich kolegów z drużyny w podopiecznych?


-
Mówiłem o trudnościach… Nie tylko brak doświadczenia, ale też rozstrzygnięcia kadrowe nie pomagały. Mieliśmy przebudować zestawienie Legii i sprowadzać zawodników z testów w wieku 18-23 lata. Zadanie było trudne, choć akurat udało nam się sprowadzić Janczyka, Ouattarę czy Jano Muchę.


Kiedy myślę o tych czasach, może brakowało cierpliwości? Szkoda, że w sztabie nie było doświadczonych trenerów, którzy w trudnych momentach mogliby pomóc. Pokonałem jednak ciekawą drogę w kwestii rozwoju szkoleniowego. Dobrze jednak kończąc karierę w Legii, pójść gdzieś popracować i wrócić po jakimś czasie.


To fragment życia, którego trzeba żałować czy traktować jako cenną naukę?


-
Zbyt optymistycznie podchodziłem do całej sytuacji, bo myślałem, że nie mam nic do stracenia. Wydawało mi się, że jeśli maksymalnie wiele wysiłku i doświadczenia piłkarskiego włożę w tę pracę, to będzie dobrze. Byłem naiwny. Każda praca jest przypisana do twojego konta. Ostatecznie nikt nie patrzy na to, w jakich warunkach pracujesz. Końcowo liczy się bilans zwycięstw i średnia punktów. Troszkę teraz żałuję, że w przeszłości się zgodziłem.


Po Legii, pana karierę trenerską można podzielić na część klubową, gdzie prowadził pan Lechię i Koronę, a także na rozdział reprezentacyjny. W kadrze pomagał pan Franciszkowi Smudzie przed mistrzostwami Europy, a także opiekował się pan ekipą do lat 21.


-
Zbierałem doświadczenie trenerskie pełniąc różne funkcje. Byłem asystentem w Ekstraklasie, potem samodzielnie prowadziłem zespoły, pomagałem przy reprezentacji Polski… Od 2,5 roku smakuję tego futbolowego chleba jako dyrektor Wigier Suwałki. Znam wiele strony piłki nożnej.


Zmieńmy na chwilę temat. Trenerem Legii został Jacek Magiera - człowiek, który asystował kilku trenerom Legii, potem prowadził rezerwy i przez chwilę w tym sezonie Zagłębie Sosnowiec. To dobry ruch?


-
Myślę, że tak, bo Jacek ma duże ambicje. Osoby związane z Legią włożą maksimum wysiłku, by stołeczny klub szedł do przodu. Ludzie z zewnątrz potrafią się starać, ale nie jest to coś w rodzaju „być albo nie być”. Szkoleniowcowi z zagranicy nie wyjdzie? Rozwiąże kontrakt, spakuje walizki i poleci dalej w świat. Zatrudnienie Magiery to dobry ruch, a jak będzie z doświadczeniem Jacka?


Jacek nie pracuje długo jako pierwszy trener. Doświadczenia z tylnego fotela - asystenta - są mniejsze. Powiedziałbym, że jeśli pracujesz samodzielnie przez rok, to zbierasz tyle doświadczenia, ile asystent przez sześć czy siedem lat.


Okiem byłego obrońcy… Co nie grało/nie gra w defensywie Legii?


-
Jeśli oceniamy defensywę, musimy też oceniać cały zespół. Kiedy drużyna nie funkcjonuje lub gdy jest galimatias taktyczno-personalny, to blok obronny też nie może się wykazać. Gdy nie idzie, zawodnicy tracą pewność. Jeszcze gorzej, gdy niektórzy się nie znają. Ale dużą nadzieję widzę tu w Jacku Magierze, który może sprawić, że defensywa zacznie grać lepiej.


Mecz ze Sportingiem był dla Legii światełkiem w tunelu? (Rozmawialiśmy w środę, dzień po meczu w Portugalii).


-
To chyba dobre określenie. Widoczne były elementy w defensywie i ofensywie, o które można się zahaczyć. Legioniści choćby przez pierwsze piętnaście minut bardzo dobrze grali w defensywie. Dużo pokazał Vadis Odjidja-Ofoe. Legia grała wtedy bardziej kompaktowo i mogła szybciej rozgrywać piłkę. Zespół potrafił się bronić,  miał szczelną defensywę.


Zauważyłem, że często - choćby w telewizji - mówiąc o Legii, mówi pan: „nasz zespół”, „my” i tak dalej. To pokazuje przywiązanie do Legii.


- Trudno się nie identyfikować z Legią… Powinienem być w mediach bardziej obiektywny, bo reprezentuje tam siebie, a nie klub, ale trudno o tym pamiętać. Jest jak jest i nie jest łatwo zapanować nad „naszą drużyną”.


Obecnie Jacek Zieliński to dyrektor sportowy Wigier Suwałki, a jaka będzie przyszłość? Krążą plotki, że nie łączy się ona z dalszą pracą w tym klubie.


-
Jestem na etapie rozluźniania więzi. Współpracujemy, wcześniej zrobiliśmy kawał fajnej roboty, ale będziemy się powoli żegnać. Na razie odnosimy świetne wyniki, historyczne wręcz. Umawiałem się jednak z prezesem Mazurem na krótszą pracę i przeciąga się ona o 1,5 roku. Będę próbował wrócić do Warszawy, bo rozłąka z domem jest zbyt duża. Czas nadrobić relacje rodzinne, poświęcić na nie więcej czasu. Nie rezygnuję z Wigier, ale chcę współpracę rozluźniać. Chcę wspierać klub, ale nie bywać w siedzibie codziennie. A co będzie dalej? Wcześniej będzie odpoczynek i potem zobaczymy. 

Polecamy

Komentarze (37)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.