Domyślne zdjęcie Legia.Net

Z Zimbabwe do Polski, czyli Dickson Choto

Gazeta Wyborcza

Źródło:

28.09.2003 00:00

(akt. 30.12.2018 16:17)

Kiedy na ścianie gabinetu trenera Grabowskiego w Harare zobaczyłem portret Jana Pawła II i usłyszałem, że to wasz rodak, uwierzyłem, że w Polsce nic złego mnie nie spotka. Na razie wszystko idzie jak trzeba - uśmiecha się reprezentant Zimbabwe Dickson Choto, od niedawna filar defensywy Legii Gdyby nie upór, 22-letni Choto nie grałby teraz w piłkę, ale pewnie kończył studia bankowe w Harare - stolicy Zimbabwe - jak jego młodsza siostra. Afryka potrzebuje bankowców, specjaliści z USA czy Europy są drodzy. Mimo to wciąż rodzi się tam więcej piłkarzy. Tak było i w tym przypadku. Mały Dickson, zamiast ślęczeć nad książkami, wolał uganiać się po ulicznych boiskach za piłką. - Grałem i grałem. Cały czas. Od rana do wieczora. Od wschodu do zachodu słońca. Ojciec wracał zmęczony po pracy. Brat i obie siostry karnie siedziały nad książkami. A gdzie Dickson? Wiadomo - gra w piłkę. Po powrocie do domu czekały mnie wymówki. Szkoła jest ważna, a nie piłka! - powtarzał ojciec - opowiada Dickson. A że 11-letni dzieciak grał nieźle, zaproponowano mu treningi w klubie DT Africa United. Ale ojciec powiedział: nie. Możesz grać dla drużyny szkolnej, ale o treningach w zawodowym klubie nie ma mowy. - Nie chciałem się poddać, czułem swoją szansę, więc trenowałem dwa razy dziennie. Rano w szkole, a po południu w klubie - o czym ojciec nie wiedział. Może dlatego wybiłem się i zostałem piłkarzem, bo trenowałem dwa razy więcej niż rówieśnicy. W wieku 17 lat trafił do pierwszej drużyny DT Africa United, która występowała w drugiej lidze. W swoim pierwszym sezonie został uznany za zawodnika, który poczynił największe postępy (Most Improved Player). Wtedy wypatrzył go polski trener i menedżer Wiesław Grabowski - drugi po Henryku Kasperczaku polski szkoleniowiec afrykańskich reprezentacji - prowadził już Zambię, Kenię i wielokrotnie Zimbabwe, mieszka w Afryce od 20 lat. To on ściągnął Choto do prowadzonej przez siebie drużyny Darryl T, a potem pierwszoligowego Unic Select Africa. - Po dwóch pierwszych meczach w pierwszej lidze dostałem powołanie do reprezentacji Zimbabwe. Ależ byłem dumny, miałem dopiero 18 lat - mówi Dickson. Dwa w jednym Ciekawostka: przez długi czas w meczach ulicznych z kolegami i w klubie Dickson Choto grał jako bramkarz, bo zawsze był tym najwyższym na boisku (dziś mierzy 191 cm, waży 94 kg). - Uwielbiałem bronić, zatrzymywać napastników. Trenerzy woleli jednak, żebym grał na obronie, ponieważ tam też mogłem powstrzymywać rywali, a dodatkowo chodziłem do przodu, gdzie mogłem strzelać gole głową po stałych fragmentach - mówi. - W szkole mieliśmy dwie drużyny. W pierwszej grałem na obronie, a drużynę B często wspomagałem jako bramkarz, kiedy mecze nie nakładały się na siebie. Kiedy DT Africa brał udział w ogólnoafrykańskim turnieju dla drużyn do lat 17., Dickson miał już pewne miejsce jako środkowy obrońca. Ale kiedy w jednym z meczów bramkarz DT dostał czerwoną kartkę, a trener nie miał już możliwości zmian, z konieczności stanął w bramce. Nie puścił gola ani w tym meczu, ani w pięciu następnych. DT Africa wygrało turniej, a Choto został wybrany na... najlepszego bramkarza imprezy! Czy w Legii wiedzą, że mają właściwie "dwa w jednym", czyli nie tylko świetnego obrońcę, ale i bramkarza? - Nie wiem, ale nie chcę rywalizować z Arturem Borucem o miejsce w bramce Legii. Niech już zostanie tak, jak jest. Ale myślę, że sprawdziłbym się w bramce - śmieje się Dickson. Franco, Marcell i Bruce - Wolałem jednak grać na obronie także dlatego, że moim młodzieńczym idolem był Franco Baresi, a ulubionym klubem AC Milan. A także Marcell Desailly - dodaje, zaznaczając, że dziś najbardziej podoba mu się Manchester United. - Owszem miałem też idola bramkarza - najsłynniejszego piłkarza Zimbabwe wszech czasów Bruce'a Grobbelaara. Ale on był wzorem dla wszystkich w naszym kraju. To człowiek instytucja. Podziwialiśmy go za to, że choć zrobił karierę w Europie - grał przecież dla słynnego FC Liverpool - to nie zapomniał o ojczyźnie. Bywało, że grał mecz w sobotę w lidze, wskakiwał w Londynie do samolotu, leciał osiem godzin do Zimbabwe i grał dla naszej reprezentacji. Był tak popularny, że gdyby wystartował w wyborach na prezydenta, miałby duże szanse. Dicksona Choto też zna co raz więcej osób w ojczyźnie. - Od 2000 roku gram w reprezentacji kraju, więc przynajmniej kibice wiedzą, kim jestem. Na razie rozegrałem w drużynie narodowej 12 spotkań. W tym sezonie miałem już trzy powołania, ale ponieważ nie były one w oficjalnym terminie FIFA, Legia mnie nie zwolniła. Klub rządzi się swoimi prawami. Ale liczę na występ przeciwko Mauretanii w eliminacjach mistrzostw świata w 2006 roku 12 października w Harare, bo Polska gra w tym czasie z Węgrami. Zdaniem Dicksona do awansu długa droga, a szanse Zimbabwe na pierwszy występ w mistrzostwach świata nie są duże. Na początek trzeba wygrać dwumecz z Mauretanią. Zimbabwe jest w grupie 42 krajów, z których zostanie 21. Te ostatnie wraz z dziewięcioma najsilniejszymi w Afryce: Kamerunem, Nigerią, RPA, Senegalem, Tunezją, Maroko, Egiptem, Wybrzeżem Kości Słoniowej i Demokratyczną Republiką Kongo zostaną podzielone na grupy. - Na pewno będziemy walczyć, reprezentacja Zimbabwe nosi przecież miano "wojowników". Moim marzeniem jest udział w mundialu w 2010 roku, który podobno ma zostać rozegrany w Afryce. Będę miał wówczas 28 lat - to optymalny wiek dla obrońcy. Zagrać w mistrzostwach świata na naszym własnym kontynencie - to byłoby coś! - mówi Choto. Choto? - Kominek Zanim jednak Dickson trafił do reprezentacji Zimbabwe, trzeba było przekonać ojca, żeby dał przyzwolenie na zawodowe granie w piłkę. - Długo go namawiałem, żeby przyszedł na mecz. Nie chciał, narzekał, że granie w lidze powoduje, że znikam w domu o poranku, a wracam o zmroku. Aż w końcu mnie i reszcie rodziny udało się zaciągnąć go na mój pierwszy mecz w barwach Unic Select Africa. Wygraliśmy, a ja zdobyłem gola z wolnego. Od tego momentu stał się moim największym fanem i chodził na każdy mecz. Teraz razem z mamą i rodzeństwem wybiera się odwiedzić mnie w Warszawie i zobaczyć mój występ na Łazienkowskiej - opowiada piłkarz. O swojej rodzinie opowiada tak: - Pochodzę z ludu Shona - największego plemienia w Zimbabwe. Choto w naszym języku oznacza kominek, palenisko. Nie powodzi nam się źle. Ojciec jest weterynarzem, pracuje jako inspektor w swoim regionie. Starsza o cztery lata siostra studiuje w college'u informatykę, młodsza pracuje w największym banku w Zimbabwe. 18-letni brat kończy szkołę i pewnie też pójdzie na studia. Rozmawiam z nimi wszystkimi przynajmniej raz na tydzień. Kiedy oznajmiłem im, że wybieram się grać w futbol do Polski, byli trochę przerażeni, jak to rodzina, której ktoś bliski wyjeżdża bardzo daleko w nieznane. - Ale jechałem do Polski bez obaw - dodaje Dickson. Po pierwsze, miał zaufanie do Wiesława Grabowskiego. - To słynny trener i człowiek, w Zimbabwe zna go każdy. Wiele razy prowadził reprezentację narodową naszego kraju. Jest kimś w rodzaju ratownika. Gdy tylko drużyna znajduje się w trudniejszym momencie, gdy przeżywa kryzys, proszą, by został jej opiekunem, a on nie odmawia - opowiada Dikson. - Po za tym ma niezłe oko do wyławiania talentów. Wielu młodych piłkarzy wysłał do Europy. Jego najsłynniejsze odkrycia to Peter Ndlovu (grał w Coventry, obecnie w Sheffield Utd), Norman Mapeza (kapitan reprezentacji Zimbabwe, były zawodnik Galatasaray Stambuł, obecnie Dardenelspor) i Kalusha Bwalya (Zambijczyk, Piłkarz Afryki 1988, grał w FC Brugges). - Ale najbardziej uspokoiłem się w chwili, kiedy na ścianie gabinetu trenera Grabowskiego w Harare zobaczyłem portret Jana Pawła II i usłyszałem, że to wasz rodak. Wtedy uwierzyłem, że nic złego w Polsce mnie nie spotka. Jesteśmy katolikami, a ja osobą dość religijną. Gdyby gdzieś w kościele w Warszawie były msze po angielsku, chętnie bym na nie chodził. A tak modlę się w domu - mówi. Kuwa znaczy waleczny Do Polski Choto trafił w styczniu 2000 roku. - Afrykanin nie może sobie wyobrazić gorszej pory na pierwszy przyjazd do waszego kraju niż środek zimy. Nieludzka pogoda. Wiedziałem wcześniej, co to jest śnieg, ale tylko z telewizji. Dopiero tu przekonałem się z bliska, co to naprawdę takiego. Nie zaprzyjaźniliśmy się. Z powodu zimna właściwie nie chodziłem, ale biegałem po ulicy. Ale z czasem się przyzwyczaiłem - opowiada. Poza pogodą spotkanie z naszym krajem nie okazało się dla Dicksona szokiem. Wiesław Grabowski trochę mu opowiadał o Polsce. Nauczył go także kilku zwrotów w naszym języku, np: "cześć, kolego". - Jeszcze w Zimbabwe jak słuchałem jak pan Grabowski rozmawia z żoną po polsku, myślałem sobie: "Boże, to jest język? Jak to możliwe?". Polskich przekleństw Dikson szybko nauczył się na miejscu. Tylko jedno z nich poznał wcześniej, z czym wiąże się śmieszna anegdota. Podczas treningów Wiesławowi Grabowskiemu często zdarza się krzyczeć, a kiedy jest zdenerwowany, wplata polskie słowa między angielskie, np. "Run, k..., faster" (Biegnij, k..., szybciej). Przed kilku laty jeden z dociekliwych dziennikarzy zainteresował się w końcu, co oznacza dziwnie brzmiące słowo. Polak żartem wyjaśnił, że w naszym kraju jest to sygnał do walki. Następnego dnia w gazecie ukazał się tytuł: "Kuwa znaczy waleczny". Po przylocie z Zimbabwe Dicksonem zaopiekował się jego rodak Shingayi Kaondera, który przebywał w Polsce już od 1997 roku. - On mi wszystko objaśniał, był moim przewodnikiem i tłumaczem. Do dziś jest moim najlepszym przyjacielem. We wszystkim się nawzajem radzimy. Rozmawiamy ze sobą prawie codziennie, choć on teraz gra w cypryjskim Pafos. Rozmowy kosztują, ale przyjaciel jest przyjacielem. Kiedy usłyszał, że mam możliwość przejścia do Legii, odparł: "go for it! (bierz tę robotę), to wielka szansa!)". Inny problem stanowiło jedzenie. Dickson postanowił jeść tylko to, co występuje także w jego kraju. Ale że dieta mieszkańca Polski i Zimbabwe jednak trochę się różni, okazało się, że Choto wyłącznie je kurczaki. - Z czasem zacząłem próbować polskich potraw jak bigos czy pierogi i przyznaję, że bardzo mi smakowały (Dickson przeplata opowieść po angielsku polskimi słowami: "bardzo smakować"). Tylko futbol - Legia to mój trzeci klub w Polsce, po Górniku Zabrze i Pogoni Szczecin. I największy krok naprzód. Większego już w waszym kraju zrobić nie można, choć to Wisła jest mistrzem Polski. Gra dla Legii nobilituje. Staram się grać najlepiej, jak umiem, choć czuję, że wciąż się jeszcze rozwijam, uczę i stać mnie na dużo więcej. Wierzę, że będę jeszcze lepszym piłkarzem. Mam nadzieję, że w Legii są zadowoleni z mojej gry. Czuje, że wniosłem do defensywy trochę stabilności. Choto jest zafascynowany atmosferą na stadionie Legii. - Kibice są niesamowici. Owszem, w Afryce też potrafią kibicować swoim drużynom, ale czegoś takiego jak podczas meczu Legia - Wisła Kraków jeszcze nie przeżyłem. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to różnie bywa, wszędzie zdarzają się chuligani. Ale większość spotkań mija w spokoju - mówi. W lipcu 2000 roku Choto wraz z Kaonderą siedzieli na ławce rezerwowych w meczu Zimbabwe - RPA w eliminacjach mistrzostw świata na Stadionie Narodowym w Harare, gdy w wyniku zamieszek i starć kibiców z policją zginęło 13 osób. "Największa katastrofa w historii naszego futbolu", "Pandemonium" - pisała następnego dnia prasa w Zimbabwe. - Pod koniec meczu Delron Buckley z VfL Bochum zdobył dla RPA drugiego gola i w szale radości położył się w narożniku boiska. Nasi rozczarowani kibice zaczęli wrzeszczeć i obrzucili go plastikowymi butelkami. Ale żadna nie spadła na boisko, bo była duża przerwa między trybunami a murawą. Policja jednak natychmiast przypuściła atak, rzucając w tłum granaty z gazem łzawiącym. Przerażeni kibice rzucili się w poszukiwaniu wody do przemycia oczu, wielu nie mogło oddychać. Część biegła w górę sektorów, cześć starała się zejść w dół. W panice stratowano 13 osób, w tym kobiety i dzieci. My patrzyliśmy i nic nie mogliśmy zrobić. To był przerażający widok. Nie chciałbym już nigdy więcej przeżyć czegoś takiego - opowiada Choto. - O Polsce mówi się, że często można się w niej spotkać z rasizmem, ale ja w czasie całego swojego pobytu doświadczyłem go tylko raz. To było w Zabrzu - ktoś na ulicy zaczepił mnie i bardzo nieprzyjemny sposób odniósł się do koloru mojej skóry. Ale nawet nie chcę do tego wracać. Idioci trafiają się wszędzie. Przecież nawet w Emmanuela Olisadebe, kiedy już miał polskie obywatelstwo, jacyś kibice rzucali bananami. Ja postanowiłem koncentrować się tylko na futbolu. Nie chcę pozwolić, żeby to, co się dzieje poza boiskiem, miało wpływ na moją grę.

Polecamy

Komentarze (1)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.