Czasy są inne
12.01.2002 15:43
<b>- Co robi piłkarz ligowy, który przez ponad pół roku nie gra?</b>
Wywiad z Jackiem Zielińskim
- Co robi piłkarz ligowy, który przez ponad pół roku nie gra?
- W moim przypadku głównie się leczy. Trzy - cztery razy w tygodniu rehabilitacja. Przychodziłem do klubu, żeby trochę pobiegać, jeździłem też na zabiegi. Miałem za to wolne weekendy.
- Jak panu w tym czasie płacił klub?
- Ponieważ miałem dobry kontrakt, nie mogłem narzekać. Nie otrzymywałem tylko premii za mecze. Natomiast kontuzja odbiła się na wysokości mojego nowego kontraktu. Podpisywałem go w lipcu i jest trzykrotnie niższy od poprzedniego. Byłem trochę rozczarowany, ale Legia miała swoje argumenty - że trudna sytuacja po odejściu Daewoo, że nie wiadomo, jak będzie dalej.
- Płace piłkarzy pierwszoligowych są bardziej utajnione niż zarobki ministrów. Mówi się, że przed kontuzją płacono panu 40 tysięcy złotych miesięcznie. To był jeden z najwyższych kontraktów w lidze.
- Coś koło tego. Oczywiście brutto.
- To są pieniądze porażające dla pielęgniarek, nauczycieli, ale już nie dla artystów, o rozmaitych biznesmenach nie mówiąc...
- Tak, ale słysząc o pieniądzach piłkarzy, ludzie rzadko zastanawiają się nad czymś w rodzaju kosztów własnych. Ten wysoki kontrakt podpisałem w wieku 29 lat, gdy byłem u szczytu formy, po wielu występach w reprezentacji. Pracowałem na to przez wiele lat. Wcześniej żyło się od pierwszego do pierwszego, tak "na styk". Gdyby nie Liga Mistrzów i ten najlepszy kontrakt, to po kilkunastu latach gry w lidze nie odłożyłbym ani grosza. Kiedy przed związaniem się z Daewoo Legia miała kłopoty finansowe, prezes Artur Mazurek powiedział mi wprost: "Chcielibyśmy ci dać więcej, ale nie mamy, a oddać cię nie chcemy". On był porządnym prezesem, ja już polubiłem Legię, więc czasowo zgodziłem się na kiepskie warunki. Wielu zawodników wtedy odeszło, a ja zostałem. Zresztą moje uposażenie wcale nie było najwyższe w polskiej lidze. O ile wiem, kilku zawodników zarabia lepiej ode mnie.
- Gracz z pańską pozycją w ligach bogatszych od polskiej ma znacznie lepsze warunki. Nigdy pana nie ciągnęło do takiej ligi?
- Te 40 tysięcy złotych to, dla równego rachunku, dziesięć tysięcy dolarów. W porównaniu z płacami w Bundeslidze moje są marne. Na Zachodzie zarabia się lepiej. Ale takie porównania nie mają sensu, ponieważ powinno się brać pod uwagę stosunek zarobków do poziomu życia w danym kraju. Czy mnie tam nie ciągnęło? Owszem, ale nie miałem konkretnych propozycji, a na niepewne nie chciałem się zgodzić, bo dobrze znam przypadki kolegów, którzy jeszcze szybciej wracali z zagranicy, niż wyjeżdżali. Byłem bardzo bliski podpisania umowy z francuskim Auxerre i z tureckim Besiktasem. W połowie lat dziewięćdziesiątych odbyłem rozmowy w Auxerre i z Christophem Daumem w Besiktasie, ale do transferów nie doszło. Kiedyś, podczas zgrupowania w Niemczech, Legia wygrała z Besiktasem 3:0. Napastnik Stefan Kuntz, który parę miesięcy później został mistrzem Europy, w ogóle sobie nie pograł. Nie miał szans. Potem Daum rozmawiał ze mną tak, jakbym był już jego zawodnikiem. Pozostało załatwienie formalności. Wróciłem do Warszawy i nic. Cisza. Gdy zapytałem prezesa Romanowskiego, czy ktoś się nie odezwał, usłyszałem, że podobno nie. Ale tak się złożyło, że wszyscy zawodnicy Janusza Romanowskiego zostali sprzedani, a piłkarze Legii nie. Ja należałem do tych drugich. Nie chcę w to wnikać.
- Czy ma pan swojego menedżera?
- Nie, ale przestałem już na cokolwiek liczyć. Skończyłem 34 lata i Manchester już mnie nie kupi. Ale poważnie. Nigdy nie przykładałem do tego wagi i to był błąd. Wydawało mi się, że jeśli będę dobrze grał w klubie, to awansuję do reprezentacji, a potem menadżerzy sami się mną zainteresują. Tak się jednak nie stało, w czym chyba było trochę mojej winy. Kiedy Legia płaciła mi grosze i menadżerzy dzwonili z propozycjami, ja nie dawałem im nawet dojść do słowa. Mówiłem, że do żadnego innego klubu nie przejdę. I utarło się, że Zielińskiego zmiana klubu i wyjazd za granicę nie interesują. Nie umiałem chodzić koło swoich spraw, w negocjacjach jestem stanowczo za miękki, ale jakoś przez te lata dawałem sobie radę.
- Dziś ligowcy niepotrafiący dobrze kopnąć piłki dzięki obrotności menedżerów zarabiają na transferach sporo pieniędzy...
- Może, ale nie będę już tego zmieniał. Kiedy zaczynałem karierę, piłkarz musiał dawać sobie radę sam. Przyzwyczaiłem się do tego. Przyznaję jednak, że gdybym miał chodzącego koło moich spraw menedżera, moja kariera potoczyłaby się zapewne inaczej. Ale niczego nie żałuję.
- Piłkarz musi zarobić na całe życie przez niewiele ponad dziesięć lat kariery. Niektórzy po zejściu z boiska nie mają ani pieniędzy, ani pomysłu na dalsze życie i czasami źle kończą.
- Dzieje się tak chyba coraz rzadziej, bo czasy są inne. Dzisiejsi ligowcy coraz częściej inwestują, nie odkładają pieniędzy w pończochę. Mają udziały w sklepach, lokalach gastronomicznych, hurtowniach, stacjach benzynowych. Nasi poprzednicy nie mieli takich możliwości. Dostawali mieszkanie i talon na samochód z klubu, ułatwiano im skończenie szkół i to wszystko. Gdyby przeliczyć na dolary to, co zarobili, nie byłyby to duże kwoty. Po zakończeniu kariery czasami byli bezradni i w wieku ponad 30 lat zaczynali życie od nowa. Ja inwestuję w nieruchomości. Kupiłem dwa mieszkania, które na mnie pracują. Mam jednak kolegów po fachu posiadających więcej mieszkań niż ja.
- Dlaczego akurat mieszkania?
- To efekt kalkulacji wynikających z sytuacji piłkarza. Jako osoby fizyczne nie możemy korzystać z wielu odliczeń podatkowych, a budowa domu pod wynajem je daje. Chodzi o to, żeby nie oddawać urzędowi skarbowemu tego, co się zarabia. Czytam na temat nieruchomości i staję się powoli ekspertem w tej dziedzinie.
- Czy w piłkarskim fachu potrzebne jest wykształcenie?
- A w jakim nie jest?
- Na jakim poziomie pan je zakończył?
- Na trzech semestrach AWF. Poszedłem na studia, żeby uciec przed wojskiem, po czym kupiła mnie wojskowa Legia. Bywają takie paradoksy. To, że nie ukończyłem studiów, jest jednym z największych błędów w moim życiu. Mogę się tłumaczyć, że nie miałem na to czasu, ale fakt pozostaje faktem. Myślałem o szkole trenerskiej Ryszarda Kuleszy, lecz sesje odbywały się w niej, kiedy zbierała się kadra. Z klubu trener jeszcze by mnie zwolnił, ale kadra to co innego. Chciałbym pojechać na mistrzostwa świata. Albo, albo. I znów się nie udało. Chyba nadrobię te zaległości dopiero po zakończeniu gry w reprezentacji.
- Chciałby pan pracować jako trener?
- Tak. Rozumiem grę, fascynują mnie różne subtelności. Sporo na ten temat czytam i uważam, że to jest zawód twórczy. Nie każdy może być trenerem.
- Czy piłkarzowi Legii i reprezentacji nie jest w takich sytuacjach łatwiej? Nikt panu nie idzie na rękę?
- W dawnej Polsce, kiedy nic nie było w sklepach, znany piłkarz mógł liczyć na życzliwość ekspedientek. To się skończyło wiele lat temu. Dziś albo się ma pieniądze, albo nie. Popularność czy sława przestały mieć w życiu codziennym znaczenie. Kiedy poszedłem do swojego proboszcza w kościele Bernardynów, bardzo się ucieszył, ale zaraz dodał, że jest kibicem Wisły. Już nawet na Kościół nie można liczyć.
- W moim przypadku głównie się leczy. Trzy - cztery razy w tygodniu rehabilitacja. Przychodziłem do klubu, żeby trochę pobiegać, jeździłem też na zabiegi. Miałem za to wolne weekendy.
- Jak panu w tym czasie płacił klub?
- Ponieważ miałem dobry kontrakt, nie mogłem narzekać. Nie otrzymywałem tylko premii za mecze. Natomiast kontuzja odbiła się na wysokości mojego nowego kontraktu. Podpisywałem go w lipcu i jest trzykrotnie niższy od poprzedniego. Byłem trochę rozczarowany, ale Legia miała swoje argumenty - że trudna sytuacja po odejściu Daewoo, że nie wiadomo, jak będzie dalej.
- Płace piłkarzy pierwszoligowych są bardziej utajnione niż zarobki ministrów. Mówi się, że przed kontuzją płacono panu 40 tysięcy złotych miesięcznie. To był jeden z najwyższych kontraktów w lidze.
- Coś koło tego. Oczywiście brutto.
- To są pieniądze porażające dla pielęgniarek, nauczycieli, ale już nie dla artystów, o rozmaitych biznesmenach nie mówiąc...
- Tak, ale słysząc o pieniądzach piłkarzy, ludzie rzadko zastanawiają się nad czymś w rodzaju kosztów własnych. Ten wysoki kontrakt podpisałem w wieku 29 lat, gdy byłem u szczytu formy, po wielu występach w reprezentacji. Pracowałem na to przez wiele lat. Wcześniej żyło się od pierwszego do pierwszego, tak "na styk". Gdyby nie Liga Mistrzów i ten najlepszy kontrakt, to po kilkunastu latach gry w lidze nie odłożyłbym ani grosza. Kiedy przed związaniem się z Daewoo Legia miała kłopoty finansowe, prezes Artur Mazurek powiedział mi wprost: "Chcielibyśmy ci dać więcej, ale nie mamy, a oddać cię nie chcemy". On był porządnym prezesem, ja już polubiłem Legię, więc czasowo zgodziłem się na kiepskie warunki. Wielu zawodników wtedy odeszło, a ja zostałem. Zresztą moje uposażenie wcale nie było najwyższe w polskiej lidze. O ile wiem, kilku zawodników zarabia lepiej ode mnie.
- Gracz z pańską pozycją w ligach bogatszych od polskiej ma znacznie lepsze warunki. Nigdy pana nie ciągnęło do takiej ligi?
- Te 40 tysięcy złotych to, dla równego rachunku, dziesięć tysięcy dolarów. W porównaniu z płacami w Bundeslidze moje są marne. Na Zachodzie zarabia się lepiej. Ale takie porównania nie mają sensu, ponieważ powinno się brać pod uwagę stosunek zarobków do poziomu życia w danym kraju. Czy mnie tam nie ciągnęło? Owszem, ale nie miałem konkretnych propozycji, a na niepewne nie chciałem się zgodzić, bo dobrze znam przypadki kolegów, którzy jeszcze szybciej wracali z zagranicy, niż wyjeżdżali. Byłem bardzo bliski podpisania umowy z francuskim Auxerre i z tureckim Besiktasem. W połowie lat dziewięćdziesiątych odbyłem rozmowy w Auxerre i z Christophem Daumem w Besiktasie, ale do transferów nie doszło. Kiedyś, podczas zgrupowania w Niemczech, Legia wygrała z Besiktasem 3:0. Napastnik Stefan Kuntz, który parę miesięcy później został mistrzem Europy, w ogóle sobie nie pograł. Nie miał szans. Potem Daum rozmawiał ze mną tak, jakbym był już jego zawodnikiem. Pozostało załatwienie formalności. Wróciłem do Warszawy i nic. Cisza. Gdy zapytałem prezesa Romanowskiego, czy ktoś się nie odezwał, usłyszałem, że podobno nie. Ale tak się złożyło, że wszyscy zawodnicy Janusza Romanowskiego zostali sprzedani, a piłkarze Legii nie. Ja należałem do tych drugich. Nie chcę w to wnikać.
- Czy ma pan swojego menedżera?
- Nie, ale przestałem już na cokolwiek liczyć. Skończyłem 34 lata i Manchester już mnie nie kupi. Ale poważnie. Nigdy nie przykładałem do tego wagi i to był błąd. Wydawało mi się, że jeśli będę dobrze grał w klubie, to awansuję do reprezentacji, a potem menadżerzy sami się mną zainteresują. Tak się jednak nie stało, w czym chyba było trochę mojej winy. Kiedy Legia płaciła mi grosze i menadżerzy dzwonili z propozycjami, ja nie dawałem im nawet dojść do słowa. Mówiłem, że do żadnego innego klubu nie przejdę. I utarło się, że Zielińskiego zmiana klubu i wyjazd za granicę nie interesują. Nie umiałem chodzić koło swoich spraw, w negocjacjach jestem stanowczo za miękki, ale jakoś przez te lata dawałem sobie radę.
- Dziś ligowcy niepotrafiący dobrze kopnąć piłki dzięki obrotności menedżerów zarabiają na transferach sporo pieniędzy...
- Może, ale nie będę już tego zmieniał. Kiedy zaczynałem karierę, piłkarz musiał dawać sobie radę sam. Przyzwyczaiłem się do tego. Przyznaję jednak, że gdybym miał chodzącego koło moich spraw menedżera, moja kariera potoczyłaby się zapewne inaczej. Ale niczego nie żałuję.
- Piłkarz musi zarobić na całe życie przez niewiele ponad dziesięć lat kariery. Niektórzy po zejściu z boiska nie mają ani pieniędzy, ani pomysłu na dalsze życie i czasami źle kończą.
- Dzieje się tak chyba coraz rzadziej, bo czasy są inne. Dzisiejsi ligowcy coraz częściej inwestują, nie odkładają pieniędzy w pończochę. Mają udziały w sklepach, lokalach gastronomicznych, hurtowniach, stacjach benzynowych. Nasi poprzednicy nie mieli takich możliwości. Dostawali mieszkanie i talon na samochód z klubu, ułatwiano im skończenie szkół i to wszystko. Gdyby przeliczyć na dolary to, co zarobili, nie byłyby to duże kwoty. Po zakończeniu kariery czasami byli bezradni i w wieku ponad 30 lat zaczynali życie od nowa. Ja inwestuję w nieruchomości. Kupiłem dwa mieszkania, które na mnie pracują. Mam jednak kolegów po fachu posiadających więcej mieszkań niż ja.
- Dlaczego akurat mieszkania?
- To efekt kalkulacji wynikających z sytuacji piłkarza. Jako osoby fizyczne nie możemy korzystać z wielu odliczeń podatkowych, a budowa domu pod wynajem je daje. Chodzi o to, żeby nie oddawać urzędowi skarbowemu tego, co się zarabia. Czytam na temat nieruchomości i staję się powoli ekspertem w tej dziedzinie.
- Czy w piłkarskim fachu potrzebne jest wykształcenie?
- A w jakim nie jest?
- Na jakim poziomie pan je zakończył?
- Na trzech semestrach AWF. Poszedłem na studia, żeby uciec przed wojskiem, po czym kupiła mnie wojskowa Legia. Bywają takie paradoksy. To, że nie ukończyłem studiów, jest jednym z największych błędów w moim życiu. Mogę się tłumaczyć, że nie miałem na to czasu, ale fakt pozostaje faktem. Myślałem o szkole trenerskiej Ryszarda Kuleszy, lecz sesje odbywały się w niej, kiedy zbierała się kadra. Z klubu trener jeszcze by mnie zwolnił, ale kadra to co innego. Chciałbym pojechać na mistrzostwa świata. Albo, albo. I znów się nie udało. Chyba nadrobię te zaległości dopiero po zakończeniu gry w reprezentacji.
- Chciałby pan pracować jako trener?
- Tak. Rozumiem grę, fascynują mnie różne subtelności. Sporo na ten temat czytam i uważam, że to jest zawód twórczy. Nie każdy może być trenerem.
- Czy piłkarzowi Legii i reprezentacji nie jest w takich sytuacjach łatwiej? Nikt panu nie idzie na rękę?
- W dawnej Polsce, kiedy nic nie było w sklepach, znany piłkarz mógł liczyć na życzliwość ekspedientek. To się skończyło wiele lat temu. Dziś albo się ma pieniądze, albo nie. Popularność czy sława przestały mieć w życiu codziennym znaczenie. Kiedy poszedłem do swojego proboszcza w kościele Bernardynów, bardzo się ucieszył, ale zaraz dodał, że jest kibicem Wisły. Już nawet na Kościół nie można liczyć.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.