Domyślne zdjęcie Legia.Net

Siła nieśmiałości

Dariusz Wołowski

Źródło: Gazeta Wyborcza

21.03.2002 18:16

(akt. 07.12.2018 12:31)

<b>Są tacy, którzy twierdzą, że Jacek Zieliński gra dziś w piłkę nawet lepiej niż przed kontuzją ścięgna Achillesa. Tydzień temu kierowana przez Pana obrona Legii nie dała strzelić gola Wiśle, jeszcze lepiej zagrał Pan w środę w Wodzisławiu.</b> Wywiad z Jackiem Zielińskim
Są tacy, którzy twierdzą, że Jacek Zieliński gra dziś w piłkę nawet lepiej niż przed kontuzją ścięgna Achillesa. Tydzień temu kierowana przez Pana obrona Legii nie dała strzelić gola Wiśle, jeszcze lepiej zagrał Pan w środę w Wodzisławiu.
- Przecież mówiłem, że wrócę na boisko i będę nawet lepszy... Natomiast mówiąc poważnie - niektórzy fachowcy studzili mój zapał, ostrzegając, że na początku rundy wiosennej może nie być najlepiej. Ale jest dobrze.
W inauguracyjnym meczu z Amicą trener Dragomir Okuka wystawił Pana na pozycji kryjącego obrońcy.
- To chyba dobrze, że później zmienił plany i znowu zostałem ostatnim stoperem. Ta pozycja jest dla mnie optymalna. Najważniejsze, że korzyść mam ja, drużyna i chyba kibice.
Macie już cztery punkty przewagi nad Wisłą. Legia zawsze miała duże możliwości, ale od paru lat rzadko była na pierwszym miejscu. Teraz się udało...
- Ma na to wpływ wiele czynników. Dla nas korzystny był podział ligi na grupy. Teraz przez cały czas gramy z dobrymi przeciwnikami, a wiadomo, że Legii nie zawsze starczało koncentracji na słabych rywali. W ostatnich latach Wisła nie chciała spuścić z tonu nawet na chwilę, a my gubiąc dystans stopniowo traciliśmy szanse. Teraz i Wisła gra słabiej, nie jest nie do pokonania. Przez parę lat z nią nie wygraliśmy, teraz się udało, choć mogło być różnie, bo mecz był przecież bardzo wyrównany.
Za Panem najgorszy okres, jaki się może zdarzyć sportowcowi: ciężka kontuzja, miesiące poza boiskiem. Patrząc na Tomasza Łapińskiego, który z kontuzją ścięgna Achillesa boryka się kilka lat, nie miał Pan chwil zwątpienia?
Moim sposobem było bagatelizowanie sprawy. Lekarze powtarzali, że przy obecnym stanie medycyny, każdy uraz da się wyleczyć. Na przykładzie Tomka widać, że to nie takie proste, ale mnie ich słowa były na rękę. Wierzyłem więc ślepo, że to nic groźnego i szybko przejdzie. Dziś jest ok. Nie odbudowałem jeszcze tylko w 100 proc. mięśni łydki. Ale tego nie da się zrobić szybko.
W Limassol wrócił Pan do kadry. Czy na 3,5 miesiąca przed mundialem to się przeżywa szczególnie?
- Szczególnie. Ja przecież walczę o miejsce w mistrzostwach świata. Dlatego przed spotkaniem z Wyspami Owczymi miałem tremę. Koledzy nawet się uśmiechali, bo przecież byłem w tym spotkaniu piłkarzem z największym reprezentacyjnym doświadczeniem. A jednak czułem niepewność. W takiej grze obrońcy niewiele mogą zyskać, więcej stracić. Gdy dobrze wykonają robotę, powiedzą: "normalka". A kiedy coś zawalą... lepiej nie mówić.
Ale ja mam teraz swoje małe radości i zwycięstwa. Cieszyłem się, że mogę się wybijać z tej lewej nogi, którą jeszcze podświadomie oszczędzam, że mogę skakać wysoko. Nie przegrałem żadnej główki.
Grał Pan w parze z młodym graczem Wisły Arkadiuszem Głowackim. Wydaje się, że odpowiadacie sobie nawet charakterami: "dwóch niespotykanie spokojnych ludzi w środku obrony".
- To lepiej, że nawet gdy na boisku dochodzi do walki wręcz, piłkarz zachowuje zdolność myślenia i panowania nad sobą. Głowacki to prawdziwy talent i na pewno zrobi karierę.
Rywalizacja na środku obrony w drużynie Jerzego Engela jest bardzo ciężka: Hajto, Wałdoch, Jacek Bąk, Zieliński i jeszcze Głowacki...
- O miejsce w pierwszym składzie będzie bardzo trudno. Ale ja nie patrzę na to w ten sposób. Chcę być w kadrze na mistrzostwa, znaleźć się w Korei. A potem? Wszyscy mamy być w życiowej formie i niech się trener martwi, na kogo postawić. To jedyna szansa sukcesu. Nie wyobrażam sobie, żeby ci, których trener pozostawi w rezerwie, mogli mieć jakikolwiek żal. On i my - wszyscy chcemy sukcesu drużyny i będziemy na niego razem pracować.
Zgrupowanie przed mundialem potrwa 20 dni. Wystarczy?
- Wydolność, szybkość, siła - z tym powinniśmy przyjechać na zgrupowanie. Każdy z nas musi o to zadbać sam, żeby trener Engel mógł pracować nad taktyką. Ten mundial jest imprezą życia dla nas wszystkich. Zbyt ważną, żeby odpowiedzialność za przygotowanie nas spadło wyłącznie na trenera. Każdy powołany musi zrobić sam wszystko, co można.
Kontuzje i kłopoty z miejscem w klubowym składzie pańskich kolegów z kadry - czy to Pana stresuje?
- Kontuzje innych się przeżywa, bo jedziemy do Korei po wspólny sukces. Kłopoty każdego z nas osłabiają całość. Ta całość musi być na tyle mocna, żeby sukces zagwarantować.
Mecz z Koreą, czego się Pan spodziewa?
- Szybki, dobry technicznie rywal grający żywiołowo z niewyobrażalną determinacją. Dla nich mecz z nami jest kluczem do awansu, rzucą do walki wszystkie siły.
Portugalia. Zespół wielki, ale bardzo ofensywny, co może wam odpowiadać.
- Wszystko będzie zależało od wyniku z Koreą. Jeśli wygramy, mecz z Portugalią może być łatwiejszy. Remis będzie bardzo dobry, a możliwość gry z kontry to duży atut. Tylko trzeba wygrać z Koreą...
Trema. Nikt z Was w mistrzostwach świata jeszcze nie grał...
- Mnie trema pomaga się skoncentrować. Myślę, że to będzie działać na naszą korzyść.
Czemu mundial budzi tak szczególne emocje?
- W każdym zawodzie jest jakiś szczyt, gdzie chce się dostać każdy, kto go wykonuje. Dla piłkarzy to mistrzostwa świata. Każdy marzy, by zagrać, zdobyć jak najwięcej. Rzecz jasna jeden ma na to mistrzostwo mniejsze szanse, inny większe.
Czyli Polska też może być mistrzem świata?
- Może.
Brzmi nieźle.
- Wiem, że mało prawdopodobnie. Ale to dobrze, bo jak nam się coś uda, będzie miła niespodzianka. Na drużynę trenera Górskiego też nikt nie liczył. A grali wspaniale, pojawiły się gwiazdy. U nas jest równy zespół, ale sukces też wypromowałby kilku z nas.
Nie można jednak powiedzieć, żebyście jechali bez presji. Grupę macie taką, że jeśli z niej nie wyjdziecie, kibice będą bardzo rozczarowani. Nikt u nas przesadnie nie ceni Koreańczyków i Amerykanów.
- To silni rywale, ale możemy z nimi wygrać.
Kiedy u Pana pojawiło się marzenie, by zagrać w mistrzostwach świata?
- Człowiek stopniuje swoje marzenia. Najpierw chce zagrać w reprezentacji szkoły, potem w I lidze, potem w kadrze, a gdy to się spełnia, chce pojechać na wielką imprezę: mistrzostwa Europy, albo jeszcze lepiej - świata. Debiutowałem w reprezentacji w meczu ze Słowacją w eliminacjach do Euro 96. Przegraliśmy je, potem przegraliśmy te do MŚ we Francji, a potem to samo w Euro 2000. Zaczynałem już wątpić, czy starczy mi czasu. Ale prawie się udało. Mówię prawie ze względu na kontuzję, która pokrzyżowała moje plany. I muszę walczyć o powrót do kadry.
Przeżywał Pan mocno te 16 złych lat polskiej piłki?
- Wielu kolegów, którzy grają w reprezentacji dłużej niż ja, zaczynało tracić cierpliwość. Tym lepiej że awans przyszedł. Głód na chwilę został zaspokojony, ale teraz znów się wzmaga. Człowiek zawsze chce od życia czegoś więcej. I tylko tak da się zajść wysoko.
Wasze pierwsze mecze w drużynie Jerzego Engela nie były dobre...
- Trener uczył nas pewnych rozwiązań taktycznych i na początku nie rozliczał z wyników, ale z tego, jak je realizowaliśmy, i jakie robiliśmy postępy w grze. Wyniki zaczęły mieć znaczenie, kiedy zrozumieliśmy, jak grać. Wciąż jednak czekaliśmy na przełom i nie bardzo wiadomo było, kiedy on nastąpi. Bywa przecież, że trener zrobi wszystko super: wybierze właściwych piłkarzy, najodpowiedniejszą taktykę i wszystko na nic, jeśli nie będzie zwrotu, czegoś, co odmieni sposób myślenia zespołu, da mu wiarę, pewność, spokój. W naszym przypadku przełom zdarzył się na Ukrainie - czyli w najlepszym momencie. Od tamtej pory wszystko zaczęło się zmieniać na naszą korzyść.
Ale już wcześniej, od towarzyskiego meczu w Bukareszcie z Rumunią, mieliście Olisadebe...
- Nie można przecenić jego roli. Ale na zgrupowaniu na Cyprze trener pokazywał nowym kadrowiczom fragmenty naszych meczów z eliminacji. Chciał im wytłumaczyć, na czym polega gra drużyny narodowej i czego od nich oczekuje. Ja miałem okazję jeszcze raz przyjrzeć się naszej grze, wysłuchać komentarza trenera i zdać sobie sprawę, że potrafiliśmy przeprowadzić masę dobrych akcji bez udziału Emmanuela. Więc to wcale nie jest tak, że bez niego bylibyśmy skazani na grę na bezbramkowy remis.
Na czym polegała koncepcja drużyny wymyślona przez Jerzego Engela?
- Trener miał wizję drużyny, potrafił nas nauczyć tego, co potrzebował, i przekonać do swoich racji. A gdy się robi coś z przekonaniem, o efekty znacznie łatwiej. Taktyka gry ustalana była "pod napastników", trener wiedział, jakich mamy graczy ataku i im wszystko, cały zespół był podporządkowany. Oni mieli grać blisko siebie, tuż obok stoperów rywala i dostawać piłki jak najczęściej. Także z pominięciem drugiej linii, wprost od obrońców. Dążyliśmy do tego, żeby jak najczęściej znajdowali się w sytuacji "dwóch na dwóch" ze stoperami, lub nawet "jeden na jednego", gdy nagle się rozbiegali. Oni są szybcy, dobrze dryblują i starali się natychmiast zagrozić bramce, zanim stoperów zaasekurują boczni obrońcy. Jeśli się nie udało, to oddawali piłkę wybiegającym do przodu pomocnikom i na tę okazję mieliśmy opracowane różne warianty akcji w ataku pozycyjnym. Dużo ćwiczyliśmy też stałe fragmenty gry i jak się potem okazało, bardzo się to opłacało.
A motywacja?
- Trener mówi nie tylko ciekawie, ale też w taki sposób, że ciarki po plecach przelatują. Co mówi konkretnie? Zależy od sytuacji, ale jest stały motyw: podkreśla, że wielu ludzi w Polsce chce naszego zwycięstwa. Są trenerzy, którzy krzyczą, Jerzy Engel woli tłumaczyć i przekonywać. Mnie to bardzo odpowiada. Jeśli zostanę trenerem, będę robił to samo. Zawodnicy muszą wiedzieć, rozumieć, co robić, a nie kulić się ze strachu. Myślę, że ci trenerzy, którzy dużo krzyczą, niewiele mają do powiedzenia.
Dziś nikt nie kwestionuje zasług Jerzego Engela. Ale innego trenera, który miał na Pana duży wpływ - Pawła Janasa wciąż się nie docenia. Kiedy prowadził Legię do ćwierćfinału Champions League, mówiono, że z tak dobrymi graczami, jakich miał, każdy by wygrywał.
- Tak. Słyszałem nawet, że jego teściowa dałaby sobie radę. Największy absurd, jaki można wymyślić. To był chyba efekt tego, że trener Janas nie jest medialny, nie ma bajeru i nie umie się dobrze sprzedać. Ale na trenerce zna się doskonale. A to niełatwa, twórcza dziedzina. Nawet mając dobrych graczy, można wiele zepsuć. A Janas umiał nas poustawiać na boisku, dołożyć do tego właściwy pomysł na grę, miał z nami wspaniały kontakt. Ktoś, kto go nie docenia, niewiele wie o piłce.
Pańska kariera jest wyjątkowa. Całe życie w Polsce. Gorsi od Pana wyjeżdżali za granicę...
- Kiedy byłem w bardzo dobrej formie, miałem kilka ofert. Z ludźmi z Auxerre i Besiktasu nawet już rozmawiałem. Trener Daum bardzo chciał mnie wtedy w zespole, na zgrupowaniu w Niemczech ograliśmy Turków 3:0 i tam zwrócił na mnie uwagę. Potrzebował środkowego obrońcy i już tłumaczył mi, czego będzie wymagał ode mnie. Potem było kilka innych ofert, o których dowiedziałem się po latach. W Legii jednak stwierdzono, że nie jestem na sprzedaż. Więc grałem w Warszawie.
Żałuje Pan?
- Może. Przecież widzę kolegów z reprezentacji. 90 proc. z nich gra w klubach zachodnich, tam się szybciej rozwijają, stają się dojrzali. Może, gdybym wyjechał, dziś byłbym lepszym piłkarzem.
Kiedy innym graczom działacze zamykali drogę za granicę, zawsze kończyło się to żalem i kłótniami. W Pańskim przypadku było cicho.
- Nie miałem pretensji do działaczy Legii. Nigdy nie stawiałem sprawy tak, że muszę wyjechać. Ja właściwie nie lubię zmian, cenię spokojne, ciche życie. To mi odpowiada, tak się przyzwyczaiłem, taki mam charakter. A przeprowadzka do zagranicznego klubu by to zburzyła. Obawiałem się zmian, więc łatwiej mi było zaakceptować każdą decyzję szefów Legii.
Nie warto było wyjechać, choćby po to, żeby zarobić?
- Chyba nie. Choć przyznam, że różnica między mną i kolegami z kadry jest spora. Oni już zarobili na emerytury. Ja nie będę mógł żyć z odsetek. Po zakończeniu gry w piłkę będę musiał pracować, żeby utrzymać rodzinę. Ale może to dobrze. Może dzięki temu będę miał ciekawsze życie.
Po sukcesie w Champions League w 1996 roku Legię opuszczało dziewięciu graczy...
- Tak, było mi smutno, że koledzy uciekają, że coś, co było z takim mozołem budowane, rozpada się w mgnieniu oka. Na dodatek niektórzy łapali każdą ofertę, niechby nawet z II ligi. Nie chciałem robić tego samego. Jeszcze raz zostałem. Przypadkiem zrobiło się ciekawie. Była nowa drużyna, złożona z byłych rezerwowych, skazywana na walkę o utrzymanie. Tymczasem graliśmy bardzo dobrze. Takiej atmosfery jak tamtej jesieni 1996 roku, nie pamiętam. Wiosna była gorsza, bo wielu kolegów uznało, że co było do pokazania, pokazali. I mistrzostwo przeszło nam koło nosa.
W kuriozalnych okolicznościach. Prowadziliście z Widzewem na Łazienkowskiej 2:0 do 85. minuty. Przegraliście 2:3.
- Tamten mecz to było coś najbardziej absurdalnego w moim życiu. Nie chcę w ogóle o tym mówić. Jeszcze dziś coś się we mnie trzęsie. Było 2:0, a mogło być 5:0. I nie było żadnego powodu, żeby coś się odwróciło. Ale straciliśmy dwa gole i w szoku pobiegliśmy do przodu, żeby stracić trzeciego. Do dziś nie wiem, jak można było do tego dopuścić. To był najgorszy mecz w moim życiu.
A najważniejszy? Ten z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów? Na tak wielką szansę gry w półfinale Champions League polski klub będzie pewnie czekał teraz ze 20 lat.
- Mogliśmy grać w półfinale z Ajaksem Amsterdam... No coż, ja bardzo przeżyłem porażkę z Grekami. W pierwszym meczu w katastrofalnych warunkach był remis i wciąż była szansa. Ale ja widziałem po kolegach, że już wtedy oni pożegnali się z nadziejami. Już po pierwszym meczu uznaliśmy się za pokonanych. To mnie bolało, ale co mogłem zrobić. Na rewanż pojechaliśmy bez nadziei, a faul i czerwona kartka dla Jałochy rozwiązały sprawę ostatecznie. Ale potem Ajaks pokazał, że w Atenach można wygrać. Zwyciężył aż 3:0. Panathinaikos to była bardzo dobra drużyna, ale i my byliśmy mocni. W głowach przegraliśmy rywalizację o półfinał.
Przed meczem w Atenach nie był Pan w stanie nic zmienić w sposobie myślenia kolegów?
- Może trzeba było próbować, ale ja nie jestem motywatorem, nie bardzo umiem wpływać na partnerów. Zwłaszcza że mieliśmy zespół bardzo doświadczony i mój głos to było za mało.
Kiedy zostanie Pan trenerem, będzie Pan musiał nauczyć się mobilizować innych.
- Zaczynam czytać coś z psychologii... Ale jestem człowiekiem z natury nieśmiałym i motywowanie innych nie będzie mi przychodzić łatwo. To znaczy argumentów znalazłbym sporo, tylko trzeba się przełamać i mówić.
Kluczowy moment dla Pana: przyjście do Legii, debiut w kadrze, awans do MŚ?
- Było ich kilka. Choćby ten, gdy w wieku juniora rzuciłem piłkę. Trenowałem w Orle Wierzbica, ale poszedłem do szkoły średniej do Radomia. Trzeba było codziennie 20 km dojeżdżać: 50 minut w tę, 50 z powrotem. Wieczorami musiałem się uczyć i na treningi nie starczało czasu. Kiedy już prawie rok nie byłem w klubie, dostałem powołanie do kadry województwa juniorów. Prezes Orła przyszedł do domu i mi je przyniósł. Miałem akurat ferie. Pojechałem. Pół roku później po Pucharze Michałowicza byłem w kadrze Polski. Gdyby nie przypadek, nie miałbym dziś z piłką nic wspólnego.
Przypadek?
- Tak. Trenerem kadry województwa, był wtedy nauczyciel, którego szkołę z Radomia dwa razy pokonaliśmy w mistrzostwach regionu. I on mnie zapamiętał.
Drugi moment to przyjście do Legii?
- Otworzyła się szansa gry w dobrym klubie i europejskich pucharach, a nawet zwrócenia uwagi trenera kadry.
I znów należał Pan do wyjątków: czyli tych, którzy się w Legii rozwijali. Wielu innych błyszczało w swoich klubach, a w Warszawie byli cieniem siebie.
- Nie wiem, co im przeszkadza. To pewnie problemy psychiczne, bo umiejętności w kilka tygodni się przecież nie traci. Może poczuli się spełnieni, gdy taka firma jak Legia wydała na nich duże pieniądze. A może się pogubili. W swoich poprzednich klubach byli kimś wyjątkowym, wokół kogo wszystko się kręciło, a w Legii byli stawiani do drugiego szeregu. Trzeba było od początku walczyć o pozycję, o miejsce na boisku, czasem usiąść na ławce. To ich pewnie frustrowało. Ze mną było inaczej, bo ja do Warszawy jako gwiazda nie przychodziłem. Nie wydano na mnie rekordowych pieniędzy, Legia zapłaciła pierwszą ratę - 200 mln starych złotych, kolejnych już nie, bo Igloopol się rozpadł. Ja byłem gotów na walkę i ciężką pracę. Nie stresowało mnie, że jestem jednym z wielu, bo wiedziałem, że inaczej być nie może. Musiałem się przebijać.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.