Ten przeklęty Achilles!
15.01.2002 10:26
<b>- Czy po tych przykrych doświadczeniach nie odczuwa pan żadnej bariery psychicznej? Przecież na grząskim śniegu łatwo o kolejne nieszczęście.</b>
Wywiad z Tomaszem Łapińskim
- Czy po tych przykrych doświadczeniach nie odczuwa pan żadnej bariery psychicznej? Przecież na grząskim śniegu łatwo o kolejne nieszczęście.
- Mam nadzieję, że wyczerpałem już limit pecha. Podjąłem zdecydowanie ostatnią próbę powrotu do sportu. Do biegania jestem przyzwyczajony. Świczę regularnie od początku grudnia. Lekarze nie widzą żadnych przeciwwskazań.
- Niemal do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy wyjedzie pan z drużyną na zgrupowanie do Dębicy. Dlaczego?
- Cóż, jestem w znacznie trudniejszej sytuacji niż Jacek Zieliński, który wiosną ubiegłego roku także zerwał Achillesa. U niego była to pierwsza taka kontuzja i obecnie może już normalnie trenować z całą grupą.
- Z tych słów wynika, że pan nie jest jeszcze w pełni sprawny?
- Największym problemem jest odbudowa mięśni prawej nogi. To musi potrwać kilka tygodni. Dlatego na razie nie chcę ryzykować jakichś gwałtownych przyspieszeń, startów. Lepiej dmuchać na zimne. Ponadto badania wydolnościowe - przeprowadzone w bielańskiej Akademii Wychowania Fizycznego - wykazały zaległości w przygotowaniu kondycyjnym. W mojej sytuacji nie może to chyba nikogo dziwić.
- Legioniści mają w najbliższych planach zgrupowania na Cyprze i w Hiszpanii. Czy wsiądzie pan do samolotu?
- Nie sądzę. Prawdopodobnie będę przygotowywał się w tym okresie indywidualnie w kraju.
- Skąd wzięła awersja do podróży powietrznych? Działacze Widzewa musieli pana wozić na mecze przez pół Europy.
- W lutym 1998 roku - podczas powrotu kadry z tournee po Ameryce Południowej - przeżyliśmy w samolocie dramatyczne chwile. I "zablokowałem się". Podobny lęk odczuwa między innymi występujący w londyńskim Arsenalu słynny Holender Dennis Bergkamp.
- Przypomnijmy w jakich okolicznościach doznał pan kolejnych kontuzji...
- Pierwszy raz uszkodziłem Achillesa w marcu 2000 roku na stadionie ŁKS. Był to akurat mój debiut w koszulce Legii. Najpierw zrobiono tylko czyszczenie ścięgna. Dopiero w czerwcu konieczna okazała się poważniejsza operacja. Straciłem kilka miesięcy. Kiedy zdążyłem wreszcie się wykurować - rozpędzony Marek Citko wykonał na treningu wślizg i trafił w moją nogę. Kolejna bezczynność. Rok 2001 powitałem z wielkimi nadziejami. Tymczasem już 4 stycznia przeżyłem następną tragedię. Świczyliśmy w hali na Bemowie. Przed powrotem do autokaru postanowiliśmy jeszcze trochę pograć w piłkę. No i ścięgno znów "poszło".
- Wówczas dość głośno mówiono, że to już definitywny koniec kariery Łapińskiego. A pan ciągle zachowywał optymizm?
- Skądże! Czułem się kompletnie zdołowany. Nadzieje odżyły bodaj po dwóch miesiącach. Doktor Robert Śmigielski, który operował mnie w prywatnej klinice na stołecznym Żoliborzu, uznał, że wszystko pięknie się goi. Właśnie pod wpływem tej diagnozy postanowiłem jeszcze spróbować.
- Jak wyglądała rehabilitacja?
- Zrezygnowałem z wyjazdu na wakacje. Korzystałem z zabiegów fizykoterapii, codziennie ćwiczyłem w domu. To były szalenie trudne chwile. Ale czułem się coraz lepiej i to mnie mobilizowało.
- W pewnym momencie szefowie Legii próbowali jednak odesłać pana do Łodzi. Powoływali się przy tym na zapis w kontrakcie, że w przypadku nie zapłacenia jednej z rat stanie się pan ponownie zawodnikiem Widzewa.
- Zostałem o tym poinformowany i chyba przez pół roku nie dostawałem z klubu ani grosza.
- Sprawa znalazła się w Piłkarskim Sądzie Polubownym. Czy został pan w nią osobiście zaangażowany?
- O kolejnych etapach postępowania dowiadywałem się tylko z gazet. Ponoć Legia zaproponowała obniżenie kwoty transferowej do 700 tysięcy marek. Najważniejsze, że ostatecznie działacze klubu z Łazienkowskiej uznali, że jestem ich zawodnikiem. Znów zacząłem regularnie otrzymywać pieniądze z tytułu podpisanego kontraktu. Natomiast nie partycypowałem oczywiście w premiach drużyny.
- Jak młody - przyzwyczajony do aktywnego trybu życia - organizm reagował na długą, przymusową bezczynność?
- Z natury jestem spokojnym człowiekiem. Ale to był istny koszmar. Mam słowa uznania dla rodziny, że ze mną wytrzymała. Przecież w pewnych okresach byłem zupełnie bezradny, nawet w mieszkaniu miałem ogromne kłopoty z poruszaniem się. Kiedy już poczułem się lepiej - "pomogły" mi ryby. Wrzucałem do samochodu wędki i jechałem nad Zalew Zegrzyński.
- W szczytowym okresie kariery był pan zaliczany do czołowych libero w Europie. Nigdy nie zdecydował się pan jednak na wyjazd do zagranicznego klubu. Dlaczego?
- Zawsze powtarzałem, że nie wolno przeliczać wszystkiego na pieniądze. W Widzewie zarabiałem wystarczająco dużo, ceniłem sobie spokojne, ustabilizowane życie rodzinne. Nie chciałem wyruszać w nieznane. Niektórzy koledzy tak zrobili i później żałowali.
- Czy jest pan psychicznie przygotowany na ewentualność zakończenia kariery?
- Jak już wspomniałem to zdecydowania ostatnia próba powrotu do sportu. Zacisnąłem zęby i nie chcę w tej chwili myśleć o niepowodzeniu.
- Mam nadzieję, że wyczerpałem już limit pecha. Podjąłem zdecydowanie ostatnią próbę powrotu do sportu. Do biegania jestem przyzwyczajony. Świczę regularnie od początku grudnia. Lekarze nie widzą żadnych przeciwwskazań.
- Niemal do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy wyjedzie pan z drużyną na zgrupowanie do Dębicy. Dlaczego?
- Cóż, jestem w znacznie trudniejszej sytuacji niż Jacek Zieliński, który wiosną ubiegłego roku także zerwał Achillesa. U niego była to pierwsza taka kontuzja i obecnie może już normalnie trenować z całą grupą.
- Z tych słów wynika, że pan nie jest jeszcze w pełni sprawny?
- Największym problemem jest odbudowa mięśni prawej nogi. To musi potrwać kilka tygodni. Dlatego na razie nie chcę ryzykować jakichś gwałtownych przyspieszeń, startów. Lepiej dmuchać na zimne. Ponadto badania wydolnościowe - przeprowadzone w bielańskiej Akademii Wychowania Fizycznego - wykazały zaległości w przygotowaniu kondycyjnym. W mojej sytuacji nie może to chyba nikogo dziwić.
- Legioniści mają w najbliższych planach zgrupowania na Cyprze i w Hiszpanii. Czy wsiądzie pan do samolotu?
- Nie sądzę. Prawdopodobnie będę przygotowywał się w tym okresie indywidualnie w kraju.
- Skąd wzięła awersja do podróży powietrznych? Działacze Widzewa musieli pana wozić na mecze przez pół Europy.
- W lutym 1998 roku - podczas powrotu kadry z tournee po Ameryce Południowej - przeżyliśmy w samolocie dramatyczne chwile. I "zablokowałem się". Podobny lęk odczuwa między innymi występujący w londyńskim Arsenalu słynny Holender Dennis Bergkamp.
- Przypomnijmy w jakich okolicznościach doznał pan kolejnych kontuzji...
- Pierwszy raz uszkodziłem Achillesa w marcu 2000 roku na stadionie ŁKS. Był to akurat mój debiut w koszulce Legii. Najpierw zrobiono tylko czyszczenie ścięgna. Dopiero w czerwcu konieczna okazała się poważniejsza operacja. Straciłem kilka miesięcy. Kiedy zdążyłem wreszcie się wykurować - rozpędzony Marek Citko wykonał na treningu wślizg i trafił w moją nogę. Kolejna bezczynność. Rok 2001 powitałem z wielkimi nadziejami. Tymczasem już 4 stycznia przeżyłem następną tragedię. Świczyliśmy w hali na Bemowie. Przed powrotem do autokaru postanowiliśmy jeszcze trochę pograć w piłkę. No i ścięgno znów "poszło".
- Wówczas dość głośno mówiono, że to już definitywny koniec kariery Łapińskiego. A pan ciągle zachowywał optymizm?
- Skądże! Czułem się kompletnie zdołowany. Nadzieje odżyły bodaj po dwóch miesiącach. Doktor Robert Śmigielski, który operował mnie w prywatnej klinice na stołecznym Żoliborzu, uznał, że wszystko pięknie się goi. Właśnie pod wpływem tej diagnozy postanowiłem jeszcze spróbować.
- Jak wyglądała rehabilitacja?
- Zrezygnowałem z wyjazdu na wakacje. Korzystałem z zabiegów fizykoterapii, codziennie ćwiczyłem w domu. To były szalenie trudne chwile. Ale czułem się coraz lepiej i to mnie mobilizowało.
- W pewnym momencie szefowie Legii próbowali jednak odesłać pana do Łodzi. Powoływali się przy tym na zapis w kontrakcie, że w przypadku nie zapłacenia jednej z rat stanie się pan ponownie zawodnikiem Widzewa.
- Zostałem o tym poinformowany i chyba przez pół roku nie dostawałem z klubu ani grosza.
- Sprawa znalazła się w Piłkarskim Sądzie Polubownym. Czy został pan w nią osobiście zaangażowany?
- O kolejnych etapach postępowania dowiadywałem się tylko z gazet. Ponoć Legia zaproponowała obniżenie kwoty transferowej do 700 tysięcy marek. Najważniejsze, że ostatecznie działacze klubu z Łazienkowskiej uznali, że jestem ich zawodnikiem. Znów zacząłem regularnie otrzymywać pieniądze z tytułu podpisanego kontraktu. Natomiast nie partycypowałem oczywiście w premiach drużyny.
- Jak młody - przyzwyczajony do aktywnego trybu życia - organizm reagował na długą, przymusową bezczynność?
- Z natury jestem spokojnym człowiekiem. Ale to był istny koszmar. Mam słowa uznania dla rodziny, że ze mną wytrzymała. Przecież w pewnych okresach byłem zupełnie bezradny, nawet w mieszkaniu miałem ogromne kłopoty z poruszaniem się. Kiedy już poczułem się lepiej - "pomogły" mi ryby. Wrzucałem do samochodu wędki i jechałem nad Zalew Zegrzyński.
- W szczytowym okresie kariery był pan zaliczany do czołowych libero w Europie. Nigdy nie zdecydował się pan jednak na wyjazd do zagranicznego klubu. Dlaczego?
- Zawsze powtarzałem, że nie wolno przeliczać wszystkiego na pieniądze. W Widzewie zarabiałem wystarczająco dużo, ceniłem sobie spokojne, ustabilizowane życie rodzinne. Nie chciałem wyruszać w nieznane. Niektórzy koledzy tak zrobili i później żałowali.
- Czy jest pan psychicznie przygotowany na ewentualność zakończenia kariery?
- Jak już wspomniałem to zdecydowania ostatnia próba powrotu do sportu. Zacisnąłem zęby i nie chcę w tej chwili myśleć o niepowodzeniu.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.