Znalezione na blogach: Rosłoń o trenerach Legii
18.10.2011 13:48
W seniorach na dzień dobry spotkałem dwóch facetów: Pawła Michalca i Jerzego Kraskę. Pierwszy ściągnął mnie z juniorów do seniorów w wieku 16 lat, chwilę potem dał mi szansę gry w III lidze. Trener Michalec miał pseudonim „Gerets”, bo był podobny do Erica, znakomitego piłkarza reprezentacji Belgii. Miał swoich ulubieńców, ironicznie w szatni nazywanych synami trenera, którzy mieli u niego specjalne prawa i przywileje. Szczerze, byłem synem Geretsa. Bycie synem trenera ma dwie twarze. Pierwsza płonie rumieńcem zawstydzenia, że trener ciągnie cię za sobą do kolejnych klubów i wszyscy sobie z tego układu żartują. Druga ma wypisaną wdzięczność, gdy dostajesz kolejną szansę, żeby dzięki sympatii ojca - trenera zdziałać coś w życiu. Wtedy nawet nie boli darcie łacha przez kolegów z jednej szatni.
Jerzy Kraska to legenda polskiej piłki. Mistrz Olimpijski z 1972 roku, podstawowy pomocnik kadry narodowej i Gwardii Warszawa. Genialny piłkarz, na którego warto było patrzeć podczas wspólnych gierek na treningu. Jak odrzuciło się wiek, brak zdrowia i szybkości to zostawała niesamowita technika i umiejętność czytania w myślach przeciwników. Trener Kraska nie umiał pięknymi słowami przekazać swojej wiedzy, tak dobrze jak sam tego chciał, ale potrafił wszystko pokazać na przykładzie. A właściwie to dawał przykład jak grać ekonomicznie i bardzo prosto, bez bajerów i taniego efekciarstwa. Ale do takiego sposobu kopania piłki niezbędne są wielkie umiejętności techniczne. Jakie? Przyjęcie i podanie piłki. Kraska był w tym mistrzem, czapki z głów. Od nikogo w piłce seniorskiej nie nauczyłem się więcej.
Do pierwszego zespołu trafiłem w 1996 roku, gdy rozpadła się wielka Legia po przegranym mistrzostwie z Widzewem. Parę trenerów tworzyli Władysław Stachurski i asystent Mirosław Jabłoński. Warunki były trudne, zespół nieliczny, ponadto trener Stachurski dostał zawału serca przed meczem Pucharu UEFA w Luksemburgu. Zespół przejął „Jabłko”. To dzięki niemu zadebiutowałem w ekstraklasie i europejskich pucharach. Trener Jabłoński to człowiek o gołębim sercu, taki bardziej jak matka, bo nawet jak krzyczy z pasem w ręku, to nie czujesz tak wielkiego respektu jak przed ojcem z przygotowaną do klapsa gołą ręką. Dlatego piłkarze wchodzili mu na głowę. Ale warsztat i wiedzę posiadał. Treningi były przygotowane w najdrobniejszym szczególe, odprawy przedmeczowe dopięte na ostatni guzik, rywal świetnie rozpracowany na tablicy, każdy przeciwnik opisany, a potem dokładnie omówiony, rozrysowane czytelnie schematy akcji i stałych fragmentów gry. Świadczą też o tym wyniki w sezonie 1996/97, gdy Legia w ostatnich sekundach straciła mistrza. „Jabłko” nie postawił na mnie na całego, po dwóch zwycięstwach z Zagłębiem w Lubinie i ŁKS-em w Warszawie, gdy wrócili do składu Piotrek Mosór i Marcin Jałocha, stałem się znów tylko i aż rezerwowym. Ale jak się posmakowało ekstraklasy, to apetyt był wilczy. W dodatku trener Jabłoński zaczął stawiać przede mną na byłych podopiecznych z reprezentacji młodzieżowej – Igora Kozioła i Jurka Wojneckiego, a to wyrzuciło mnie nawet poza ławę.
Jabłońskiego zastąpił Jerzy Kopa. Mężczyzna dystyngowany, elegancki, o talencie krasomówczym. W moim odczuciu po latach na pewno dobry trener, ale znacznie lepszy menedżer, organizator. Pamiętam, że treningi były bardzo długie, trwały po kilka godzin. Nie były intensywne, ale przeciągał je podział na formacje. Wtedy pierwszy raz tak serio skupialiśmy się na naszej wąskiej specjalizacji na boisku. Obrońcy swoje, pomocnicy i napastnicy też osobno. Potem dopiero wspólna gierka. Nie miałem szans na grę, byłem zawodnikiem szerokiej kadry, trenowałem z pierwszą drużyną. Miało to niewątpliwie swoją dobrą stronę. W meczach III-ligowych rezerw, jako piłkarz „schodzący” z jedynki, miałem murowany pierwszy skład. W tym układzie najlepsze co mogłem trafić.
Asystentem Jerzego Kopy był Stefan Białas, właśnie on przejął potem już samodzielnie zespół. „Stefano Blanco”, nazywany tak również, ponieważ nosił ekstrawaganckie skórzane białe półbuty, oddałby serce za Legię. Spełniał swoje wielkie marzenie, sam przecież jako napastnik strzelał gole z ‘elką’ na piersi w latach 70. Białas był dobrym człowiekiem i dlatego nie było mu łatwo. Piłkarze wiedzą jak poczciwość trenera bezwzględnie wykorzystać. Tak było i w tym przypadku. Zajęcia u trenera Białasa były świetne. Urozmaicone ćwiczenia ze strzałem, stawianie na technikę, finezję i polot. Sam Blanco potrafił robić z piłką niezłe sztuczki. Spróbujcie podbijać ją na przemian głową i klatką piersiową. Trudne? Niewykonalne? Mój rekord to 2, haha, głowa, klatka, podłoga. Białas mógłby tak w nieskończoność.
Po Stefanie Białasie Legia wpadła w ręce ambitnego ponad miarę Dariusza Kubickiego. Takiej zmiany nikt się spodziewał. Pobyt z „Kubą” na tournee w Chicago już na wstępie mocno zraził do niego ekipę. Były piłkarz angielskich klubów chciał zbyt gwałtownie i arogancko przeszczepić zupełnie inny rodzaj kontaktu na linii trener – zawodnik niż do tej pory znany był i hołubiony w Polsce. Do każdego z nas zwracał się po nazwisku, każdy miał być u Kuby równy wobec narzuconego nam z góry jego prawa. Wiadomo, że to niemożliwe, gdy w składzie są tak doświadczeni i utytułowani piłkarze jak Jacek Zieliński i Jacek Bednarz. Nie możesz ich zrównać na siłę, sztucznie do poziomu Marcina Rosłonia. Po prostu się nie da! Już sama hierarchia w szatni temu przeczy. Musisz trzymać dystans, ale komuś musisz też zaufać. Kubicki nie ufał wtedy nikomu. Poza tym wycieńczające bieganie w chicagowskim upale było wprost mordercze, więc po tygodniu z trenerem Kubickim wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że nie był to American Dream. Siła zespołu w szatni piłkarskiej jest potężna, trener w pewnym momencie jest bez szans, zawsze to on pierwszy zapłaci głową, bez względu na to co mówi w mediach prezes.
Franciszka Smudę i Dragomira Okukę zaznaczyłem tylko okazjonalnie w swoim piłkarskim CV. Obecny selekcjoner ściągał do Legii swoich ulubieńców, więc wychowanek klubu nie był w kręgu jego zainteresowań i potrzeb. Okuka włączał mnie i wyłączał z kadry pierwszego zespołu z kwartalną regularnością. O Drago już wspominałem. „Biegamo, biegamo, biegamo”! Mistrzostwo Polski w 2002 roku obroniło jego niewyszukane, staromodne metody. Następny sezon obnażył niedostatki. A Franz Smuda zapraszał mnie z szatni drugiego zespołu kilka razy na gierki wewnętrzne, niekoniecznie starając się w ogóle zapamiętać moje nazwisko. Potrzebny przecież byłem na sztukę, a nie do walki o pierwszy skład.
Wreszcie w 2004 jesienią nagle postawił na mnie Jacek Zieliński. Prasa pisała po wygranej 2:1 z Wisłą Płock: „Piłkarz z mikrofonem” – wtedy pracowałem już pełną parą w Canal+. Jacek Zieliński widział mój postęp, znał mój potencjał, ale bał się na mnie postawić, bo sam miał za dużo do stracenia. Rozumiałem to. Po letnim obozie w 2005 roku w Austrii, byłem pewny, że wygrałem miejsce w składzie w pomocy z Łukaszem Surmą i Marcinem Smolińskim. Nieźle się uzupełnialiśmy, jednak sezon zaczął z nimi Jacek Magiera, ja znów wylądowałem w drugiej drużynie. Dopiero na mecz 5. kolejki z Cracovią wskoczyłem do pierwszej jedenastki. Remis nie uratował „Zielka”.
W klubie pojawił sie Dariusz Wdowczyk. Pierwsze półrocze wspólnej pracy było kapitalne. Treningi wróciły do angielskich standardów - max 75 minut, rywalizacja, śmiech, praca, żywioł, tempo. Zbliżyły nas jako team ponadto integracyjno - sportowe wyjazdy do Olecka i Zamościa na krótkie zgrupowania. Byłem podstawowym zawodnikiem, to właśnie od Wdowczyka dostałem w piłkarskim życiu jedyną w ekstraklasie szansę z prawdziwego zdarzenia, z której skrzętnie skorzystałem. Wdowiec dobrze wiedział co może ode mnie uzyskać. Oddanie, rzetelność, zaangażowanie. A gdy posadził mnie wiosną na ławie bez słowa, miał pewność, że narzekania nie będzie. Treningi straciły swój urok. Zamiast miłych wycisków pojawiły się zajęcia na odczepnego, bardzo niekorzystne dla zawodników spoza pierwszej jedenastki. Ale liczył się wtedy tylko jeden cel: mistrzostwo, więc czując co się święci umawialiśmy się z Tomkiem Kiełbowiczem na poranne bieganie w lesie, żeby po obiedzie na treningu nie zanudzić się na śmierć. Jakie to były zajęcia? 40 minut dla siebie. Ktoś grał w golfa piłkarskiego, czyli celował w wyznaczone na całym boisku kolejne punkty (linia końcowa, poprzeczka, słupek, ławka rezerwowych, narożnik, chorągiewka, itd.), inny zbijał bąki pozorując stretching, my z Kiełbikiem rywalizowaliśmy w siatkonogę, żeby choć odrobinę się spocić. „Wdowiec” też się zmienił, mocno uwierzył w siebie, bo sukces był blisko.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.