News: Cezary Kucharski: Michalak nie wybiera się do Białegostoku

Cezary Kucharski: Szczęście? Po prostu ciężko pracuję

Piotr Stosio, Emil Kopański

Źródło: Legia.Net

14.05.2012 23:35

(akt. 04.01.2019 13:09)

- Miałem scysję z Tomkiem Hajto już w Korei na mistrzostwach świata na tle różnicy podejścia do treningów. Mówił, że jest piłkarzem Schalke i pytał: - A gdzie ty grasz? Co to za klub ta Legia? Na jakiejś odprawie doszło miedzy nami do pyskówki, można powiedzieć, że kłótni na tle rasowym (śmiech) - opowiada w rozmowie z Legia.Net Cezary Kucharski - były piłkarz i kapitan Legii Warszawa, były właściciel naszego serwisu, a obecnie menedżer piłkarski oraz parlamentarzysta.

Początki w Legii po transferze z Aarau


- Do Legii trafiłem ze Szwajcarii. Moja droga na Łazienkowską była nieco okrężna. Legia przygotowywała się wtedy do Ligi Mistrzów, ale wydaje mi się, że chciała mnie już wcześniej - kiedy grałem w Siarce Tarnobrzeg. Wtedy jednak kluby nie doszły do porozumienia. Trafiłem więc do szwajcarskiego Aarau, a dopiero stamtąd do Warszawy. Dla mnie gra w Legii była spełnieniem marzeń. Kibicowałem jej, gdy mieszkałem jeszcze w Łukowie choć tam mało kto był za Legią. Jednak ja zawsze szedłem pod prąd, byłem krnąbrny i jak wszyscy byli za Widzewem, to ja byłem za Legią. Moim idolem był Darek Dziekanowski, przyjeżdżałem oglądać go na boisku przy Łazienkowskiej. Zanim trafiłem do Legii strzeliłem na poziomie ekstraklasy polskiej i szwajcarskiej 38 goli, więc moje statystyki były dobre. Miałem wtedy 23 lata, a moje młodzieńcze lata w Łukowie były uganianiem się za piłką. Grałem wszędzie i z wszystkimi. Pięćdziesiąt metrów ode mnie wychował się Darek Solnica, który później również trafił do Legii. Do klubu przy Łazienkowskiej przyszedł też Darek Dziewulski. W pewnym momencie w stołecznym klubie było trzech chłopaków z mojego małego miasta.


- Nie miałem problemu z wejściem do szatni. Szybko zorientowałem się, jaka jest hierarchia i dobrze czułem się w każdej grupie zawodników, mimo że do żadnej nie należałem. Robiłem swoje, a moją zasadą było, żeby kumplować się ze wszystkimi. W każdej drużynie są podziały, w Legii również wówczas były. Z drugiej strony, gdy spotykaliśmy się i ktoś integrował się przy piwie, a ja na przykład piłem soczek, nie było namawiania do tego pierwszego trunku. Grupy ze sobą nie rywalizowały, a przynajmniej ja nigdy tak tego nie odbierałem. Czy pub Garaż często funkcjonował? Tak, ale ja byłem jego rzadkim gościem. Chodziłem, gdy wybierała się tam cała drużyna. Trudno było mnie więc uznać za stałego bywalca tego popularnego baru. W zespole trzymałem z młodymi chłopakami: Tomkiem Wieszczyckim, Piotrkiem Mosórem, Marcinem Mięcielem, Krzyśkiem Ratajczykiem, którego znałem z młodzieżówki i Ryśkiem Stańkiem, wracającym właśnie z Hiszpanii.


- Leszek Pisz był kapitanem drużyny, miał też swoją grupę, z którą się prowadził. Maciek Szczęsny – jak wszyscy wiedzą – trzymał się z Jackiem Bednarzem. Co ciekawe, na każdy mecz wyjazdowy w europejskich pucharach kupował sobie fajkę i zawsze palił w autokarze. Był bardzo oryginalnym piłkarzem. Jacek Zieliński był osobą z mocnym usposobieniem, zresztą raz ostro pokłócił się z Leszkiem. Każdy wtedy miał wysokie mniemanie o sobie i w Legii nie było łatwych charakterów. Czasami dochodziło do rękoczynów, ale kiedyś nie było tabloidów, które tak jak dzisiaj, podobnych sytuacji by się doszukiwały. Były spięcia, czasami kłótnie, ciągle trwała walka o pozycję w drużynie.


- Pamiętam, jak otrzymaliśmy premię za awans do Ligi Mistrzów. Oczywiście w gotówce. Każdy dostał pieniądze w reklamówce, a potem szybko jechał do najbliższego banku PKO SA, żeby wpłacić ją na konto. Czy kojarzę bójkę Zielka z Grześkiem Lewandowskim? Przydarzyła się po meczu w Goteborgu. Wszyscy się cieszyli, świętowali awans. I to z pewnością nie przy soczku pomarańczowym. Wracaliśmy do Warszawy w wielkiej euforii. W takiej atmosferze niewiele trzeba by doszło do spięcia. Ale Jacek i Grzesiek szybko się pogodzili, a  obecnie są nawet dobrymi kolegami. Nie było wiele podobnych zajść. Trzeba za to powiedzieć, że suma umiejętności wszystkich była powalająca, a potencjał nie do końca wykorzystany. Przy lepszym prowadzeniu się mogliśmy osiągnąć coś więcej.


Liga Mistrzów


- Kiedyś gra w Lidze Mistrzów była dużym wydarzeniem i przeżyciem. Zdawałem sobie sprawę, że tworzymy historię, oczywiście pod względem pozytywnym. Nie myśleliśmy jednak, jak będziemy odbierani za 20 lat. Teraz jestem znacznie starszy, dojrzalszy i zastanawiam się, co robię i jakie efekty moje czyny będą miały w przyszłości. Będąc młodszym człowiekiem myślałem w innych kategoriach.


- Najlepiej z Ligą Mistrzów kojarzą mi się dwa momenty. Mecz z IFK Goteborg, a konkretnie scenę, gdy dostałem piłkę od Grześka Lewandowskiego, wbiegłem w pole karne i zobaczyłem piłkarza IFK, który nacierał w moją stronę jak szalony. Chciałem musnąć tylko piłkę i poddać się jego uderzeniu tak, aby wpadł na mnie i sędzia podyktował rzut karny. I tak rzeczywiście było. Drugie wspomnienie to akcja z meczu z Blackburn Rovers, gdy wpadłem w pole karne i chciałem podawać do Jurka Podbrożnego. Piłka w końcu do niego dotarła po rykoszecie, ale trafił do siatki. Nie strzeliłem gola w Lidze Mistrzów, ale moje akcje miały znaczący wpływ na wyniki spotkań. Przyniosły nam punkty, pieniądze, a zwłaszcza awans do fazy grupowej.


Przegrany 2:3 mecz z Widzewem i brak mistrzostwa Polski


- Nasza drużyna była za mało doświadczona i wyrachowana, nieświadoma swojej wartości. W Polsce piłkarze nie są szkoleni mentalnie, nam zabrakło wówczas spokoju, chłodnej kalkulacji. W momencie, gdy okazało się, że Andrzej Czyżniewski doznał kontuzji, wszyscy byli pewni, że nic złego nie może się wydarzyć. Nastąpiło jedno wielkie uspokojenie. Pierwsza bramka Widzewa spowodowała nerwowość w naszych szeregach, wręcz panikę. Widzewiacy nabrali wiary, że mogą zremisować i… skończyło się na wyniku 2:3. Jestem przekonany, że gdyby nie kontuzja Czyżniewskiego, nie przegralibyśmy. Nie mielibyśmy czasu uspokoić się, wypaść z rytmu.

 
- Nie zareagowaliśmy właściwie na wydarzenia na boisku, błędy zrobili i piłkarze i trenerzy. W emocjach częściej pomyłki się przytrafiają. Nie jesteśmy szkoleni jak Niemcy, którzy potrafią zachować zimną krew, pokazać wyrachowanie, nie tracą głowy. U nas mówi się o determinacji, walce, a nie o kalkulacji, od małego jesteśmy tak uczeni. Poza tym, jesteśmy krajem żyjącym teoriami spiskowymi, lubimy oskarżać innych, a siebie uważamy zawsze za świętych. Jestem pewien, że mecz z Widzewem był czysty. Wtedy nasza drużyna nie miała wielkiego potencjału. Po grze w Lidze Mistrzów i rezygnacji Janusza Romanowskiego z klubu odeszło 9 najlepszych piłkarzy, mieliśmy w kadrze ledwie 13 graczy. Nie pamiętam, żeby za moich czasów w Legii, gdy byłem ważnym zawodnikiem drużyny, pojawiły się kiedykolwiek myśli o kombinowaniu. Takie podejrzenia to kwestia braku zaufania w społeczeństwie, tak sobie tłumaczę teorie spiskowe. Ludzie snują różne domysły, ale mnie nikt mnie przekona, że mecz był nieczysty. Nie chcę używać mocniejszych słów na powyższe teorie, bo dzisiaj nimi się już nimi nie emocjonuję. Kiedyś, po meczu, na takie oskarżenia zareagowałbym bardziej zdecydowanie. Teraz patrzę na to na to inaczej. Uważam, że ludzie, którym do głowy przyszło kiedykolwiek, że ten mecz mógłby być ustawiony mają niską wiedzę na temat piłki. 


- Większej porażki w mojej piłkarskiej karierze sobie jednak nie przypominam, a przynajmniej tak spektakularnej. Inna sprawa, że wtedy nikt się nie spodziewał, że możemy powalczyć o mistrzostwo. Nikt nie wzmocnił naszego zespołu przed sezonem oprócz Darka Solnicy, który był 13 zawodnikiem w kadrze. Czy wyobraźcie sobie jakąkolwiek drużynę z Polski bez 9 najlepszych graczy? Chociażby obecną Legię? Jak wyglądałaby drużyna Macieja Skorży bez niemal całej podstawowej jedenastki?


Sporting Gijon i powrót do Legii


- Wyjazd do Hiszpanii mógł wyglądać inaczej... To była dużo poważniejsza liga niż szwajcarska, a ja nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Chciałem zrobić dużą karierę na Półwyspie Iberyjskim. Myślę, że błędem był powrót po sześciu miesiącach. Zabrakło mi cierpliwości, mimo że spadek Sportingu był już pewny. Dla mnie granie w drugiej lidze hiszpańskiej było wtedy porażką. Dzisiaj patrzę na stare czasy inaczej. Powinienem był zostać jeszcze co najmniej rok w Hiszpanii. Zabrakło chłodnej kalkulacji, a nie miałem też żadnego menedżera, który by mi doradził, podpowiedział, że powrót do Polski będzie porażką. Sporting zapłacił za mnie aż półtora miliona dolarów. Wwprawdzie kontrakt z Legią mi się skończył i byłem wolnym zawodnikiem, ale wówczas prawo Bosmana nie obowiązywało. Legia jeszcze na mnie zarobiła, bo kupiła mnie taniej, mimo że zostałem najdroższym graczem sprowadzonym do Polski. Przez dwa miesiące aklimatyzowałem się do zupełnie innych warunków życia. Hiszpania dla piłkarzy to najlepsze miejsce do grania, życia i przeżywania przygody z piłką. To po prostu najbardziej przychylny kraj dla profesjonalnego piłkarza. Gdybym mógł wrócić czas, chciałbym tam trafić ponownie. Z drugiej strony, gdyby nie powrót do Legii z Hiszpanii moje życie potoczyłoby się inaczej - nie pojechałbym na mundial i nie podnosił patery mistrzowskiej.



- Myślałem, że w Legii się odbuduję i znowu wyjadę z kraju. Byłem przygotowany do gry, tymczasem w Polsce trwał okres przygotowawczy. A ja nie miałem żadnej przerwy pomiędzy rundami. Zostałem wtedy wyeksploatowany. Złamałem nogę i znowu straciłem sporo czasu. Rehabilitacja była długa i bolesna. Byłem niecierpliwy, a po krytyce narodziła się we mnie frustracja. Potem było zajście z Władysławem Stachurskim, po którym na rok wyjechałem do Olsztyna.


- Żałuję sytuacji ze Stachurskim. Pojawiły się emocje, których w piłce jest mnóstwo. Nie rozumiałem podejścia drugiej strony. Zareagowałem emocjonalnie. Z powodu jednej koszulki robić dużą aferę w klubie, poruszyć nawet prezesa?  Teraz wiem, że zachowałem się nie tak, jak trzeba. Żałuję całego zajścia. Moje zachowanie było nieodpowiedzialne i niepotrzebne. Zabrakło mi wtedy doświadczenia życiowego. Do Stomilu poszedłem na zsyłkę, miałem się w Olsztynie odbudować. Trafiłem na dobrego trenera – Bobo Kaczmarka, który zawsze świetnie przygotowywał fizycznie swoje drużyny. Pracowałem z nim wiele lat później w Górniku Łęczna i też biegało mi się po okresie przygotowawczym łatwo i bezproblemowo. W Stomilu wróciłem do formy, ograliśmy nawet Legię prowadzoną przez Franciszka Smudę. Pamiętam, że tuż przed meczem w Olsztynie pojawił się temat mojego powrotu na Łazienkowską. "Franz" powiedział mi, żebym tylko nie strzelił gola i bardzo mnie swoją prośbą zmotywował. Odnieśliśmy chyba jedyne zwycięstwo w historii Stomilu nad Legią.  Zresztą w pierwszym meczu też trafiłem do siatki, ale niestety do swojej, zaliczając bramkę samobójczą. Spełniłem swoją rolę w Olsztynie i sam zyskałem, bo udało mi się odbudować.


Legia po powrocie z Olsztyna


- To był mój najlepszy czas w Legii. Osiągnęliśmy sukces - mistrzostwo Polski, a ja byłem kapitanem drużyny, jej znaczącym zawodnikiem. W drużynie był fajny klimat, wszyscy byliśmy zżyci. Odczuwało się tak zwany team spirit, który do polskiej terminologii wprowadził Leo Beenhakker. To powiedzenie kiedyś nie było tak istotne jak obecnie. Wcześniej nie wiedzieliśmy, jak określić dobrego ducha w drużynie. Pamiętam sytuację po meczu z Amicą Wronki, przegraliśmy wtedy 1:2. To była piąta porażka Legii z rzędu, odniesiona w drugiej kolejce sezonu, bo trzy spotkania przegraliśmy jeszcze w poprzednim. Gazety grzmiały o najgorszej Legii w historii, beznadziejnej drużynie. Pojechaliśmy na kolejny mecz do Chorzowa z Ruchem, którego kapitanem był Łukasz Surma. On i jego koledzy zmobilizowali nas stwierdzeniami w mediach, że z Legii pozostała tylko nazwa i nic więcej. Często podobne wycinki z gazet przynosiłem do szatni, żeby pokazać wszystkim graczom, komu szczególnie trzeba coś udowodnić. Na Ruchu wygraliśmy 4:0 i rozpoczęliśmy marsz po mistrza. Zaliczyliśmy 33 mecze bez porażki – to był świetny wynik. I ta seria to chyba najlepszy wynik w historii klubu. Pamiętam przejazd po starówce, gdy świętowaliśmy mistrzostwo. To były fantastyczne chwile. Poczułem, że przeszliśmy do historii. Cieszę się, że miałem w tym udział, co dało mi wiele radości. Legii kibicuje wiele osób, które znam - rodzina, przyjaciele. Oni cieszyli się z tytułu razem ze mną.


Czarne sprawy


- Słyszałem o ciemnych  sprawach, ale nigdy nie interesowały mnie szczegóły, jak to się działo. Maciek Szczęsny opowiadał w mediach, że mecze z lat 1993-94 były ustawione? Kiedyś były specyficzne czasy, wszyscy oszukiwali i kłamali. Kiedyś w szatni Wojtek Kowalczyk zdobył się na szczerość o słynnym meczu w Krakowie z Wisłą, który Legia wygrała 6:0. Powiedział wprost, że kilku chłopaków grających wtedy w drużynie krakowskiej stało się bogatymi ludźmi. W tamtych czasach oczywiście. Wtedy taka była rzeczywistość. Oszukiwał każdy, tylko zawsze znalazł się większy cwaniak, ktoś bogatszy. Dziennikarze też wiedzieli o tym, kibice również. Pisali na przykład, że dany klub jest świetnie przygotowany do rozgrywek pod względem organizacyjnym. To nie znaczyło nic innego, jak to że ma pieniądze na sędziów. Dziennikarze doskonale o wszystkim wiedzieli, byli przecież członkami całego środowiska. Taki był po prostu piłkarski świat w Polsce. I dobrze, że się skończył.


„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… niepokonanym.”


- Na drugi tytuł w Legii miałem mniejszy wpływ. Chciałem wygrać ligę i dobrze zakończyć karierę. Spiąć całą przygodę z piłką jakimś sukcesem. To naprawdę bardzo ważne, jak się kończy. Trzeba w dobrym momencie odejść. W 2006 roku grałem w Legii za darmo. W kontrakcie jedyny zapis jaki miałem dotyczył premii za mistrzostwo Polski, która wyniosła 10 tysięcy złotych. Klub przekazał ją na wskazany przeze mnie cel charytatywny. Grałem jednak mało, może dlatego, że za darmo przyszedłem. Dzisiaj wiem, że ci, którzy zarabiają dużo, są poniekąd chronieni. Częściej się na nich stawia, jest większa presja na trenerów. Spytałem niedawno prezesa Mariusza Waltera, czy wiedział, że przez pół roku grałem w Legii za darmo i okazało się, że nie miał o tym pojęcia. Po mistrzostwie Polski pojawiły się oferty z innych klubów, mogłem grać dalej w piłkę. Uznałem jednak, że zakończenie kariery po zdobyciu mistrzostwa z Legią to najlepsze rozwiązanie. Słowa z piosenki Perfektu o odejściu są świetne. Piłkarze często nie wiedzą, jakie ma to znaczenie, gdy rezygnują z uprawiania piłki nożnej we właściwym momencie.


Mistrzostwa świata w Korei i Japonii


- Marzeń o grze na mundialu nigdy nie miałem, ale zdobywając tytuł mistrzowski i grając w Legii, miałem nadzieję, że pojadę na najważniejszy turniej na świecie, że Jerzy Engel zadzwoni i mnie powoła, mimo że w eliminacjach nie grałem. Nadzieja się we mnie tliła, a jak otrzymałem powołanie, byłem po prostu szczęśliwy. Pozostawał jeden cel, myślałem sobie: – Jak już jadę i dostaję szansę, to muszę ją wykorzystać. Nieważne czy grając przez 5 minut czy przez trzy.


- Jak już za coś się zabieram, to chcę być dobry w tym, co robię. Chcę osiągnąć to co zamierzam. We wszystko, co robię, wkładam wiele zaangażowania. Takim byłem też piłkarzem. A co do sytuacji w drużynie, generalnie uważam, że my Polacy nie potrafimy ze sobą współpracować jak inne nacje, chociażby Holendrzy. Przedkładamy indywidualne cele, egoizm, nad priorytety zespołu. Zawsze, gdy jest dwóch Polaków, to istnieją trzy opinie. Patrzyłem na reprezentację Polski z punktu widzenia kapitana Legii, w której był wspomniany team spirit. Podobnego, dobrego ducha nie widziałem jednak na zgrupowaniach naszej kadry. Były za to dyskusje o pieniądzach, o kontraktach sponsorskich, o startowym. Pojawiło się wiele nieistotnych spraw, które były znacznie ważniejsze niż główny cel czyli dobre przygotowanie się do turnieju. Konflikt z dziennikarzami był poniżej wszelkich zasad, kompletnie bez sensu. Byli w  reprezentacji piłkarze dojrzali, ale nie mieli odwagi, żeby wziąć stery w swoje ręce. Poza tym, niektórzy przyjechali kompletnie bez formy. Zabrakło mi ducha w tamtej drużynie, wspólnej walki o szukanie formy sportowej, także doświadczenia i dojrzałości. To szerszy problem.


- Nie uważam, żeby najbardziej doświadczeni zawodnicy, którzy grali regularnie w ligach zachodnich, zostali wyeksploatowani. Po prostu nie byli przygotowani, nie mieli odpowiedniej formy, za to kilku przystępowało do treningów z nadwagą. Trener Engel zaaplikował zajęcia przeznaczone dla piłkarzy przygotowanych - zakładał, że wszyscy będą w odpowiedniej dyspozycji. Natomiast niektórzy przyjechali na zgrupowanie reprezentacji zaniedbani, z nadwagą, w dodatku mając kontuzję, więc wysiłek był dla nich zbyt ciężki. Byłem zdziwiony narzekaniem na obciążenia, bo po treningach z Okuką wydawały mi się one lekkie. Ponadto niedawno dowiedziałem się, że kilku piłkarzy miało wykupione wczasy, przypadające na okres ćwierćfinałów. Po tym widać z jakim nastawieniem jechali na turniej. Niektórzy po prostu nie wierzyli, że możemy coś osiągnąć. Przy takim podejściu trudno o sukces. Po wielkich turniejach zawsze wychodziły kwasy. Przed ostatnim meczem z USA, już po kilku minutach rozgrzewki, byłem pewien, że zagram świetne spotkanie, bo byłem dobrze przygotowany fizycznie. No i pewny swoich umiejętności.


- Na mundialu były też podziały. Decyzja o niezabraniu Tomka Iwana podzieliła drużynę na tak zwaną grupę trzymającą władzę i graczy z Polski. Ja to odczuwałem, zauważałem. Nie irytowałem się, bo miałem już 30 lat i byłem dorosłym człowiekiem, a przy okazji kapitanem Legii. Podziały uważałem za małostkowe. Negatywnie na mnie nie wpływały, wręcz odwrotnie, chciałem udowodnić, że mogę coś wnieść do reprezentacji, że nie ma wielkiej różnicy pomiędzy grą w Schalke i w Legii. Miałem scysję z Tomkiem Hajto. Zapytał się mnie: - A gdzie ty grasz? Co to za klub ta Legia? Na jakiejś odprawie doszło między nami do pyskówki, można powiedzieć, że kłótni na tle rasowym (śmiech). Byliśmy skoncentrowani, zamknięci w środku, nie wychodziliśmy na zewnątrz. W Korei trwało szaleństwo, ale byliśmy od niego odcięci. Dopiero jadąc na mecz, zobaczyliśmy wielkie uroczystości. Nie odczuwaliśmy więc codziennie atmosfery piłkarskiego święta.


Legia obecnie


- Warszawski klub ciągle szuka tożsamości. Pomieszanie stylów, doświadczenia z młodością ma być modelem funkcjonowania na lata. Kiedyś ściągano najlepszych polskich piłkarzy. Na początku pod przymusem, potem decydowały prestiż i pieniądze. Grali w niej więc najlepsi i najodporniejsi. Obecnie działacze Legii znaleźli chyba odpowiedni model funkcjonowania, czyli ściągania doświadczonych graczy z nazwiskiem i autorytetem oraz stawiania na młodych, którzy uczyli się w akademii Legii i byli do niej ściągani z całej Polski. Nie są jej wychowankami, podobnie w barcelońskiej La Masii nie wychowywał się od początku Leo Messi. To dobry pomysł. Nie widziałem drużyny mającej większego potencjału do zdobycia mistrzostwa Polski niż Legia. Inna sprawa, że nie jest to proste. Myślę , że zachowanie Ljuboi może nie podobać się wielu piłkarzom w szatni, bo prowokowanie, negatywne gesty, dyskusje z sędziami mogą po prostu wpływać destrukcyjnie na resztę drużyny. To drużynę rozprasza, dekoncentruje, demotywuje. Zaburzony jest team spirit, atmosfera, o której ciągle mówimy. A zły klimat zawsze można sprzedać jako dobry. Pokazać, że jest ok, mimo że wcale nie. Tymczasem w szatni może dziać się zupełnie inaczej. Gdybym był w Legii, podszedłbym do Ljuboi i powiedział wprost, żeby zaczął grać w piłkę, bo tego potrzebuje od niego drużyna. A nie strzelania fochów, albo pouczania innych piłkarzy. Jak patrzę na Ljuboję, to wiem, dlaczego nie zrobił wielkiej kariery na Zachodzie i bardzo często zmieniał klub. Nie zmienia to faktu, że uważam go za dobrego piłkarza .


- Trener Skorża wierzył, że powierzenie opaski z góry Ivicy Vrdoljakowi, przyniesie mu sukces. Mam inne podejście, gdybym był trenerem, inaczej bym przeprowadził sprawę z opaską. Ale nie jestem i nie zanosi się, żebym został. Michał Żewłakow ma pełne prawo powiedzieć Ljuboi, żeby zmienił swoje zachowanie. Pamiętam, że Drago Okuka był sprawiedliwy, a ja nie czułem się przez niego dopieszczony, motywował mnie, szczypał. Za Okuki Vrdoljak nie otrzymałby od razu opaski, to byłoby niemożliwe. Inna sprawa, że czasy się zmieniają. Byłem jednak temu przeciwny i mówiłem głośno, że to złe rozwiązanie. Łatwo jest mi jednak wszystko oceniać, bo nie ponoszę konsekwencji złych decyzji.



Legia 2002, a Legia 2012


- W 2002 roku bardzo chcieliśmy osiągnąć sukces. Wbrew pozorom, pieniądze nie są jego gwarancją. My ich nie mieliśmy, ale była motywacja do walki o lepszą przyszłość. Można powiedzieć, że o awans społeczny. Wtedy Legia miała problemy finansowe. Dobrą grą chcieliśmy przyciągnąć sponsorów i nowego właściciela. Poza tym, byliśmy zafiksowani na punkcie sukcesu. Wydawało nam się, że świetnie się rozumiemy. A teraz w Legii wszystko jest profesjonalnie. Inny klimat w klubie, który jest komercyjnym przedsiębiorstwem. Ważny jest budżet, pamiątki, marketing, sprzedaż karnetów. Świat się jednak zmienia, a pojawianie się nowych standardów jest normalne.


Dyrektorzy sportowi Legii i… Robert Lewandowski


- Marek Jóźwiak szybko uczy się swojej roli i nieźle sobie w niej radzi. Sztuką jest jednak wydawać mądrze pieniądze, trzeba mieć do tego zmysł. Można pięknie mówić, być elokwentnym i udzielać świetnych wywiadów jak Mirosław Trzeciak, który dla mnie był filozofem. Inteligentna osoba musi dobrze inwestować pieniędzy. Marek jak na swoje obecne możliwości radzi sobie bardzo dobrze. Co do nieudanego przejścia Roberta Lewandowskiego do Legii, to nie mogę powiedzieć, że poróżniłem się z Trzeciakiem. On nie zadziałał na moją niekorzyść, tylko na niekorzyść Legii. Wiedziałem, kim jest Robert Lewandowski, jaki ma potencjał i ile jest warty. Gdy mówię, że to mercedes, a ktoś mnie przekonuje, że jednak duży fiat i co najwyżej można z niego zrobić poloneza, to od razu wiadomo, że się nie dogadamy. Nie mogłem się porozumieć z Trzeciakiem, bo nasze oceny były diametralnie różnie. Pewne rzeczy można jednak przewidzieć. Pamiętam, jak przed rokiem byłem na wspólnej imprezie piłkarskiej na obiektach warszawskiej Agrykoli z Franciszkiem Smudą. Pojawił się na niej również Rafał Wolski. I w pewnym momencie mówię: – Panie trenerze, proszę spojrzeć na tego piłkarza. Nazywa się Rafał Wolski. To przyszły reprezentant Polski. A on na to: – Czarek, ty to masz szczęście! (śmiech). Pewne rzeczy można po prostu przewidzieć. Ja wcale nie mam szczęścia. Ciężko pracuję, żeby osiągać sukcesy.


O obecnej roli i przyszłości


- W życiu chciałbym być jeszcze prezesem Legii, jej właścicielem, dyrektorem sportowym, trenerem może nie, ale kilka ról w niej pełnić kiedyś mógłbym (śmiech). Zobaczyć, z czym to się je. Kilka celów jest przede mną, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Po co mi kariera polityczna? Na moją ocenę i tym samym rzetelną odpowiedź przyjdzie odpowiedni czas.  Generalnie w Polsce żadna grupa nie jest dobrze kojarzona, politycy nie są jedyni. Ludzie oczekują od nas, że będziemy kierowali ludzkim życiem jak joystickiem. Często pytają mnie, co dla nich zrobię. Gdy ja ich pytam, czego oczekują, to nie wiedzą, co odpowiedzieć. Na moje życie żaden polityk nie miał nigdy wpływu. Mam zupełnie inne oczekiwania. Cele polityczne? Raczej lokalne. Nie chcę robić kariery politycznej. Chciałbym wzmocnić moje miasto – Łuków, w którym się wychowałem. Politykę potraktowałem też jako okazję do sprawdzenia się, to była trochę walka o mistrzostwo Polski, nowe wyzwanie. Zdaję sobie sprawę, że jeden poseł nie ma większego wpływu na kraj. Mam wrażenie, że w Polsce mamy duże oczekiwania od innych, a mało wymagamy od siebie.


Jedenastka najlepszych według Cezarego Kucharskiego


- W bramce postawiłbym na Maćka Szczęsnego. W obronie na środku Jackowie Zieliński i Bąk. Na prawej Marek Jóźwiak, a na drugiej flance Krzysiek Ratajczyk. W pomocy Leszek Pisz i Igor Ledjakow ze Sportingu Gijon, a także Tomek Wieszczycki i Ryszard Komornicki, z którym grałem w Aarau. A w ataku stawiam na Jurka Podbrożnego i Włocha Pepe Signoriego. Razem graliśmy w Iraklisie Saloniki.

Polecamy

Komentarze (66)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.