News: Marcin Rosłoń: Obyśmy pękali po Lechu

Znalezione na blogach: Bajka

Piotr Kamieniecki

Źródło: Blog Marcina Rosłonia

20.11.2012 22:47

(akt. 04.01.2019 13:39)

- W niedzielę byłem bohaterem innej bajki. Od pierwszej do ostatniej kartki. Podróż zacząłem pociągiem. Dwie i pół godziny komfortowej jazdy i byłem w Poznaniu. Na dworcu głównym przed południem przewijały się już tłumy kibiców w niebiesko – białych barwach. Kupiłem sobie mojego ulubionego Marcińskiego rogala, nawet dwa, jednego niby dla Pauliny, ale przyznam się do łakomstwa. Taksówka na Bułgarską to była usługa ekspresowa. Od kierownika produkcji z naszego wozu transmisyjnego dostałem akredytację do strefy „zero” i ruszyłem do wnętrza stadionu - czytamy na blogu byłego piłkarza Legii, a obecnie komentatora Canal +, Marcina Rosłonia.

Stadion się zapełnia. Zakumplowani magazynierzy obu klubów – Boja i Gienio - gadają na ławce rezerwowych o swoich sprawach, pojawia się grupa kibiców Legii, zapełnia się kocioł Kolejorza. Przyjeżdżają piłkarze, znak, że 90 minut do meczu. Maszeruje w stronę boiska Janek Urban w dresie, z uśmiechem zagryza kruche ciasteczka, podbija cukier przed walką. Kilka z nich serdecznie wciska Paulinie Czarnocie – Bojarskiej do ręki, zarzekając się, że przepyszne. Lekko wyciszony zamienia ze mną kilka słów, pyta o zdrowie mojego ścięgna Achillesa, jest na bieżąco z moim bieganiem, haha. Za chwilę przejmuje go Paulina i inne ekipy telewizyjne na przedmeczowe wywiady. Mariusz Rumak w garniturze, bardzo skupiony, zacięta emocjami twarz. Na konferencji pomeczowej Jan Urban podkreśli, że znacznie większa presja była na Lechu. Legia rzeczywiście mogła zagrać na remis, zresztą sam jej trener wspominał o takim wyniku. To było wyczuwalne.


No i zaczyna się przemarsz wojsk, żarty z piłkarzami, mniej lub bardziej nieformalne gadki, niekoniecznie o samym meczu. Biorę na stronę Karola Linetty’ego, pytam jak poprawnie wymawiać jego nazwisko. Zestresowany już teraz, jego prawo. W nazwisku żadnych francuskich naleciałości, po prostu tak jak się pisze. Za chwilę Karol wbiegnie w oko cyklonu, na swój debiut od pierwszej minuty, na klasyk Lech – Legia, a wokół niego 42 tysiące ludzi. Szok! Klepię go koleżeńsko po ramieniu, szczerze życzę powodzenia, próbuję zdjąć trochę presji. Z Łukaszem Trałką gadam o karnych w Polonii, z Krzyśkiem Kotorowskim o najnowszych propozycjach motoryzacyjnych z klubowego pisma „Kolejorz”, haha, Kotor sam poleca samochody jako ekspert. Ma kręćka na punkcie czterech kółek. Wszystko na wesoło, ale przelotem, oni są w swojej bajce. Przewijają się legioniści. Szarmancko wita Paulę Michał Żewłakow, wyłapuję Michała Żyrę, mojego byłego podopiecznego z Młodych Wilków, gra od pierwszej minuty, super, gadka szmatka z Kubą Wawrzyniakiem, Kubą Rzeźniczakiem, żarty jak zwykle z Arturem Jędrzejczykiem, potem dłuższa już rozmowa z moim przyjacielem Tomkiem Kiełbowiczem. Kiełbik na ławce, więc nie musi spieszyć się do szatni. Przeoczyłem gdzieś innego wychowanka klubu, którego znam od dzieciaka - Dominika Furmana.


Na konferencji pomeczowej Jan Urban stanowczo zadeklaruje, że najlepszym piłkarzem tego meczu był właśnie Furman. Zgadzam się. To Legia pozornie miała większy bałagan w środkowych formacjach w tygodniu. Nowy środek defensywy, właściwie przemeblowanie w całej linii, nowe ustawienie środka pomocy, ale Dominik dźwignął ciężar. Grał koncertowo, bez strat, do przodu, z wieloma bezcennymi przechwytami, twardo, przebojowo, stanowczo, ale odpowiedzialnie. Warto było czekać 7, 8 lat, żeby wychować takiego piłkarza, bo to na pewno materiał na gracza wielkiego formatu. To z pozoru najdłuższa droga dla klubu, żeby doczekać się wychowanków z własnej akademii, ale kto teraz rozpamiętuje w Legii, że tyle czasu upłynęło od stworzenia „Młodych Wilków”? Nikt, bo efekty zaczynają przerastać oczekiwania. Dominik to przykład dzieciaka, który przeszedł pracę od podstaw, wychowanek pełną gębą. Pamiętam Furmiego, że zawsze był mocniej zbudowany od rówieśników, wyższy, ale na poziomie trampkarza i juniora przez to mniej zwrotny i mobilny. Miał jednak znakomity przegląd pola, dobry odbiór, precyzyjne podania i mocny strzał. Rozwinął się niesamowicie jako mężczyzna i zawodnik. To była czysta przyjemność patrzeć na jego grę.


Lubię słuchać Jana Urbana, bo wiem, że usłyszę to, co sam widziałem. Tak było w Poznaniu. Trener docenił wkład Lecha w odrabianie strat, dostrzegł ich szanse na gole, czuł, że obrona Legii też nie była „święta”, ale miała farta. Bez woalowania, cedzenia, zbędnej kurtuazji. Szczerze. To głos człowieka, który grał w piłkę na nieosiągalnym dla wielu poziomie, a teraz patrzy na to z drugiej strony. Wiadomo, że z legijnej perspektywy, ale jakoś tak normalnie, przyziemnie, bez odlotów. To w Urbanie doceniam. Żałuję tylko, że coraz częściej konferencje w Polsce nie są spotkaniem trenerów przy jednym stole. Wymiana zdań często bywa interesująca. A tak jeden swoje, drugi swoje i zero interakcji.

Bohaterem Poznania nie został Karol Linetty. Ten mecz mimo prowadzenia Legii 3:0 mógł rozwinąć się inaczej dla Lecha i dla siedemnastolatka. Trzy setki Bartosza Ślusarskiego to powinien być co najmniej jeden gol do przerwy i zupełnie inny mecz w drugiej połowie. Ale Legia rozegrała tę partię genialnie taktycznie. Nastawiła się na kontrę, wykorzystała co wypracowała i czekała na nieporadne ataki Kolejorza. W drugiej połowie to była dla gości przyjemność z gry, bo Lech odbijał się od pola karnego. Linetty błysnął pięknym podaniem piętą przy akcji na honorowego gola, na więcej zabrakło mu swobody. Ale ma piękną mimo wszystko chwilę do swojej piłkarskiej kolekcji, takie wspomnienie na okładkę. Bo nawet mimo porażki takiego meczu nie da się zapomnieć.


Lech zawalił ten mecz detalami, one zdecydowały. Marcin Kamiński dwukrotnie „krył” wolną przestrzeń w polu karnym zamiast lecieć na złamanie karku w stronę największego niebezpieczeństwa. A tym zawsze jest rywal z piłką. Trzeba blokować, zmuszać do szybszego, mniej ułożonego strzału. Tego Kamykowi zabrakło. Złe wybory stopera. Najpierw skorzystał na tym Jakub Wawrzyniak, potem zupełnie zaskoczony brakiem blokady na swojej drodze Miro Radović. W jednej z powtórek widać nawet, że Serb zerka w pełnym biegu ukradkowo na Kamyka, a skoro nie wyłapuje żadnej reakcji obrońcy, to jeszcze dogodniej układa sobie piłkę do strzału na bramkę Jasmina Buricia. Moim zdaniem Bośniak też powinien zachować się lepiej w obu sytuacjach. Przy uderzeniu Wawrzyna Jasmin rzucił się w prawo poza światło bramki, lewy róg odkrył kompletnie, a potem w pojedynku z Rado zaatakował piłkę wcale nie największą powierzchnią swojego ciała. Przy takich pojedynkach mam przed oczami zawsze Artura Boruca, który w czasach świetności straszył napastników wyskokiem z bramki z najszerzej jak się da rozłożonymi nogami i ramionami. To budzi respekt, zmusza do błędów. Tego elementu gry na emocjach i zdecydowania u Buricia zabrakło.


Rozpoczęcie spotkania i jego oprawa były magiczne. Wreszcie bez serpentyn, które trzeba sprzątać minutami, ale ze znacznie bardziej spektakularnym konfetti. Tumult na trybunach, piękna wizytówka naszej Ekstraklasy. I poziom piłkarski ze znakiem wysokiej jakości.


Jeśli do Poznania przyjechali menedżerowie i skauci z Europy to ten mecz zachęcił ich do przysyłania do Polski naprawdę wartościowych piłkarzy. Pomeczowa konferencja zapadła mi w pamięci zwłaszcza dzięki wypowiedzi trenera Mariusza Rumaka. Dominowało w niej słowo „równowaga” i dotyczyło właściwie jej braku w zachwianej taktyce Lecha. Słowo „równowaga”, choć w innym kontekście, najlepiej oddaje moje odczucia po klasyku. Wyjazd ze stadionu też odbył się bezkolizyjnie. A na koniec powrót autostradą do domu. To właśnie finał mojej bajki. Trzy godziny bezpiecznej jazdy. Bajka! A morał, który powinien być w każdej bajce, niech każdy wymyśli sobie po wczorajszym meczu sam.

Polecamy

Komentarze (16)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.